Miłość na korytarzu szpitala: Dziennik Kingi
— Czy robisz to dla syna? Przestań. Ja będę mieć nadzieję, a ty nie pokochasz mnie. — Te słowa wciąż dźwięczą mi w głowie, jak echo, które nie chce ucichnąć. Wyszeptałam je sama do siebie, stojąc na zimnym korytarzu szpitala wojewódzkiego w Krakowie, gdzie od tygodni walczyłam o zdrowie mojego siedmioletniego syna, Jasia. To był 15 października, dzień, który miał zmienić wszystko.
Wychodząc ze szpitalnej sali, zderzyłam się w drzwiach z mężczyzną. Był wysoki, miał ciemne włosy i spojrzenie, które na moment zatrzymało się na mojej twarzy. — Przepraszam — powiedział cicho, ale zaraz potem jego oczy stały się wyniośle pobłażliwe. Odwrócił się i ruszył dalej korytarzem, zostawiając mnie z poczuciem, że coś ważnego właśnie się wydarzyło.
Nie wiedziałam jeszcze wtedy, kim jest ten człowiek. Dopiero kilka dni później dowiedziałam się od pielęgniarki, że to Michał, ojciec dziewczynki z sąsiedniej sali. Podobno był lekarzem, ale od kilku lat nie pracował w zawodzie. Mówiono o nim różne rzeczy — że jest zamknięty w sobie, że przeżył jakąś tragedię. Ja widziałam tylko jego zmęczone oczy i sposób, w jaki trzymał dłoń swojej córki.
W domu czekała na mnie matka. — Kinga, musisz odpocząć — powtarzała codziennie. — Jaś potrzebuje silnej mamy. Ale jak mam być silna, kiedy wszystko się wali? Mój mąż odszedł pół roku temu do innej kobiety. Zostawił mnie samą z chorym dzieckiem i kredytem na mieszkanie. Każdego dnia walczyłam nie tylko o zdrowie Jasia, ale też o własną godność.
Wieczorami pisałam dziennik. To była jedyna rzecz, która pozwalała mi nie zwariować. 15 października zanotowałam: „Czy robisz to dla syna? Nie musisz. Ja będę mieć nadzieję, a ty nie dasz rady mnie pokochać.” Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że te słowa staną się moim przekleństwem.
Spotykałam Michała coraz częściej. Najpierw wymienialiśmy tylko krótkie spojrzenia na korytarzu. Potem zaczęliśmy rozmawiać — najpierw o dzieciach, potem o życiu. Był inny niż wszyscy mężczyźni, których znałam. Słuchał uważnie, nie oceniał. Czasem wydawało mi się, że rozumie mnie lepiej niż ja sama siebie.
Pewnego wieczoru siedzieliśmy razem na ławce przed szpitalem. Michał zapalił papierosa i patrzył w ciemność.
— Dlaczego tu jesteś? — zapytałam cicho.
— Dla niej — odpowiedział krótko.
— A dla siebie?
— Już dawno przestałem robić coś dla siebie.
Wtedy poczułam coś dziwnego — jakby między nami pojawiła się nić porozumienia. Ale zaraz potem przypomniałam sobie słowa mojej matki: „Nie angażuj się w nic nowego. Teraz najważniejszy jest Jaś.” Miała rację. Ale serce nie słuchało rozumu.
Z czasem zaczęliśmy spędzać ze sobą coraz więcej czasu. Michał pomagał mi przy Jasiu, przynosił kawę, czasem nawet gotował obiad dla nas obu. Było mi z nim dobrze — pierwszy raz od dawna czułam się bezpieczna. Ale im bardziej się do niego zbliżałam, tym bardziej widziałam jego dystans.
Pewnego dnia usłyszałam rozmowę Michała z jego byłą żoną przez telefon:
— Nie robię tego dla ciebie! Robię to dla naszej córki! — krzyczał do słuchawki.
Potem zobaczył mnie i spuścił wzrok.
— Przepraszam… Nie chciałem, żebyś to słyszała.
— W porządku — odpowiedziałam cicho.
Ale wcale nie było w porządku.
Zaczęłam się zastanawiać: czy on naprawdę może mnie pokochać? Czy jesteśmy tylko dwojgiem samotnych ludzi, którzy próbują znaleźć sens w tym całym chaosie? Czy to wszystko ma jakikolwiek sens?
Matka coraz częściej pytała:
— Kinga, czy ty naprawdę myślisz o sobie? Czy robisz to wszystko dla Jasia czy dla siebie?
Nie umiałam odpowiedzieć.
Pewnego wieczoru Michał przyszedł do mnie do szpitalnej świetlicy.
— Kinga… Muszę ci coś powiedzieć.
Patrzył na mnie długo, jakby szukał słów.
— Nie potrafię cię pokochać tak, jak byś chciała. Próbowałem… Ale jestem pusty w środku. Wszystko we mnie umarło po śmierci mojego syna dwa lata temu.
Zamarłam. Nie wiedziałam o tym wcześniej.
— Przepraszam… — wyszeptałam.
— To nie twoja wina. Po prostu… nie chcę cię skrzywdzić.
Wróciłam do domu i długo płakałam. Czułam się oszukana przez własne serce. Przez kilka dni unikałam Michała na korytarzu. Skupiłam się na Jasiu i jego leczeniu. Ale nocami wracały do mnie jego słowa: „Jestem pusty w środku”.
Po tygodniu spotkaliśmy się przypadkiem przy automacie z kawą.
— Kinga… — zaczął niepewnie.
— Wiem — przerwałam mu. — Nie musisz nic mówić.
Uśmiechnął się smutno.
— Chciałem tylko powiedzieć… że jesteś silniejsza niż myślisz.
Dziś wiem jedno: nie można zmusić nikogo do miłości. Można mieć nadzieję, ale czasem trzeba pozwolić jej odejść. Może kiedyś nauczę się żyć bez oczekiwań?
Czy naprawdę robimy wszystko dla innych? A może czasem to tylko wymówka przed samym sobą?