„Chcesz, weź dziecko, mi to obojętne. Nie mogę na nie patrzeć. Ale w zamian daj mi pieniądze” – historia z polskiej codzienności
– Chcesz, weź dziecko, mi to obojętne. Nie mogę na nie patrzeć. Ale w zamian daj mi pieniądze – powiedziałam, patrząc na własną matkę, która stała w progu mojego mieszkania z miną pełną rozczarowania i gniewu. Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia, a potem zwęziły w cienkie szparki. Przez chwilę myślałam, że mnie uderzy.
– Co ty wygadujesz, Anka? – syknęła. – To twoja córka! Twoja krew!
Ale ja już nie miałam siły tłumaczyć. Od miesięcy spałam po dwie godziny na dobę, karmiąc, przewijając, kołysząc. Mój mąż, Tomek, coraz częściej wracał późno z pracy, a kiedy był w domu, siedział z nosem w telefonie albo wychodził do kolegów „na piwo”.
Nie tak miało wyglądać moje życie. Zawsze byłam tą „ogarniętą” – studia z wyróżnieniem, praca w kancelarii notarialnej w centrum Warszawy, własne mieszkanie na kredyt. Wszyscy mówili: „Anka, ty to sobie życie poukładałaś!”. Nawet ślub z Tomkiem był jak z katalogu – biała suknia, sala pod Warszawą, goście do rana.
A potem przyszła ciąża. Wszyscy się cieszyli, tylko ja czułam narastający lęk. Mama powtarzała: „Zobaczysz, jak urodzisz, wszystko się zmieni. Pokochasz ją od pierwszego wejrzenia”.
Nie pokochałam. Zamiast tego przyszła ciemność.
Pamiętam pierwszy dzień po powrocie ze szpitala. Mała Lena płakała bez przerwy. Ja płakałam razem z nią. Tomek stał w drzwiach i patrzył na nas bezradnie.
– Może coś jej jest? – spytał.
– Może po prostu nie umiem być matką – odpowiedziałam przez łzy.
Z czasem było tylko gorzej. Każda noc była walką o przetrwanie. Każdy dzień – udawaniem przed sąsiadkami i rodziną, że wszystko jest w porządku.
Mama przychodziła codziennie i krytykowała wszystko: „Za lekko ją ubierasz”, „Za mało śpisz”, „Za dużo płaczesz”.
– Kiedyś kobiety rodziły po sześcioro dzieci i nikt nie narzekał! – rzucała z pogardą.
Czułam się coraz bardziej winna. Próbowałam rozmawiać z Tomkiem.
– Tomek, ja nie daję rady…
– Przesadzasz. Wszystkie tak mają na początku. Weź się w garść.
W końcu przestałam mówić cokolwiek. Przestałam wychodzić z domu. Przestałam odbierać telefony od przyjaciółek.
Któregoś dnia Lena zaczęła gorączkować. Pojechałam z nią na SOR sama, bo Tomek miał „ważne spotkanie”. Siedziałam na plastikowym krześle z dzieckiem na rękach i patrzyłam na inne matki – zmęczone, ale jakoś obecne. Ja czułam się jak duch.
Lekarka spojrzała na mnie uważnie:
– Czy pani ma wsparcie w domu?
Zacisnęłam usta i pokręciłam głową.
– Proszę nie bać się poprosić o pomoc – powiedziała cicho.
Ale kogo miałam prosić? Matkę, która uważała mnie za nieudacznicę? Męża, który coraz częściej nocował poza domem?
W końcu przyszedł ten dzień. Lena płakała od rana. Ja siedziałam na podłodze w kuchni i patrzyłam na nóż do chleba. Myśli krążyły wokół jednego: „Gdyby mnie nie było, wszystkim byłoby łatwiej”.
Wtedy zadzwoniła mama.
– Anka, przyjadę po południu. Musimy porozmawiać.
Przyjechała i znalazła mnie siedzącą na podłodze z dzieckiem na rękach i pustym wzrokiem wbitym w ścianę.
– Co się z tobą dzieje?!
I wtedy wybuchłam:
– Chcesz, weź dziecko, mi to obojętne. Nie mogę na nie patrzeć. Ale w zamian daj mi pieniądze!
Mama spojrzała na mnie jak na obcą osobę.
– Ty chyba zwariowałaś…
– Może tak – odpowiedziałam bez emocji.
Zabrała Lenę do siebie na kilka dni. Ja zostałam sama w pustym mieszkaniu i pierwszy raz od miesięcy przespałam całą noc.
Tomek zadzwonił dopiero następnego dnia:
– Co się dzieje?
– Twoja córka jest u mojej mamy.
– A ty?
– Ja odpoczywam.
– Anka, ogarnij się…
Nie ogarnęłam się. Zamiast tego poszłam do psychologa. Po raz pierwszy ktoś mnie wysłuchał bez oceniania.
– To nie twoja wina – powiedziała pani Marta. – Masz depresję poporodową. To choroba jak każda inna.
Płakałam przez całą sesję.
Mama wróciła po tygodniu z Leną i spojrzała na mnie inaczej – mniej surowo, bardziej z troską.
– Anka… przepraszam. Nie wiedziałam…
Przytuliłyśmy się pierwszy raz od lat.
Zaczęłam leczenie. Powoli wracałam do siebie. Mama pomagała przy Lenie, Tomek… cóż, Tomek coraz bardziej oddalał się od nas obu.
Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole.
– Tomek, musimy porozmawiać.
Westchnął ciężko:
– O czym?
– O nas. O tym, że nie jestem szczęśliwa. Że potrzebuję wsparcia.
Wzruszył ramionami:
– Ja też nie jestem szczęśliwy…
Kilka tygodni później wyprowadził się do koleżanki z pracy. Zostałyśmy z Leną same.
Było ciężko – finansowo i emocjonalnie. Ale powoli zaczynałam czuć coś do własnej córki: najpierw litość, potem czułość… aż w końcu miłość.
Dziś Lena ma cztery lata i jest moim całym światem. Czasem pytam siebie: co by było, gdybym wtedy naprawdę oddała ją matce? Czy byłabym szczęśliwsza? Czy ona byłaby szczęśliwsza?
Czy każda matka naprawdę musi kochać swoje dziecko od pierwszego wejrzenia? A może czasem trzeba najpierw pokochać samą siebie? Co o tym myślicie?