Miasto, które mnie połknęło: Historia Eweliny z Pragi

Czwarte piętro bez windy. Zimny korytarz, w którym echo moich kroków mieszało się z odgłosami budzącego się miasta. Otworzyłam drzwi do mieszkania i już od progu usłyszałam głos matki:

– Ewelina! Znowu wracasz tak późno? – Jej ton był jak zawsze ostry, podszyty rozczarowaniem.

Nie odpowiedziałam. W kuchni czekał na mnie stos brudnych naczyń i młodszy brat, Kacper, który nawet nie podniósł wzroku znad telefonu. Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam zmywać, czując jak zmęczenie rozlewa się po moim ciele.

– Może byś się w końcu za coś porządnego wzięła? – rzuciła matka, siadając przy stole. – Sprzątanie to nie życie.

– A kto ci kupuje leki? Kto płaci rachunki? – wybuchłam, pierwszy raz od dawna nie tłumiąc w sobie złości.

Matka spojrzała na mnie z pogardą. – Ojciec by się za ciebie wstydził.

Zacisnęłam pięści. Ojciec odszedł, gdy miałam trzynaście lat. Od tamtej pory wszystko było na mojej głowie. Matka coraz bardziej zapadała się w chorobę i gorycz, a Kacper… Kacper miał swoje życie online i nie zamierzał pomagać.

Zegar wybił piątą. Musiałam się zbierać do pracy. Wciągnęłam stare dżinsy i polar, zawiązałam włosy w niedbały kucyk. Na klatce schodowej spotkałam sąsiadkę, panią Jadwigę.

– Ewelinko, znowu tak wcześnie? – zapytała z troską.

– Tak trzeba, pani Jadwigo. Inaczej nie damy rady.

Wyszedł za mną Kacper. – Dasz mi dwie dychy na doładowanie?

– Nie mam – skłamałam. W portfelu miałam dokładnie dwadzieścia złotych na cały tydzień.

Na przystanku tramwajowym stałam skulona pod przystankową wiatą. Obok mnie dwóch pijanych mężczyzn głośno komentowało przechodzące kobiety. Zacisnęłam ramiona wokół siebie i modliłam się, żeby tramwaj przyjechał szybciej.

W pracy nikt nie pytał, jak się czuję. Szefowa, pani Renata, tylko rzuciła:

– Dziś biurowiec przy Marszałkowskiej musi błyszczeć. I pamiętaj o oknach!

Sprzątałam przez sześć godzin bez przerwy. W łazience spojrzałam w lustro – podkrążone oczy, popękane usta, włosy przyklejone do czoła od potu. Czułam się niewidzialna. Ludzie mijali mnie na korytarzach, jakbym była powietrzem.

Po pracy wróciłam do domu. Matka spała na kanapie, a Kacper grał na komputerze.

– Zrobiłaś mi coś do jedzenia? – zapytał bezczelnie.

– Nie jestem twoją służącą! – krzyknęłam.

Wybuchła awantura. Matka obudziła się i zaczęła krzyczeć na mnie:

– To przez ciebie ojciec odszedł! Zawsze byłaś problemem!

Poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Wybiegłam z mieszkania na klatkę schodową i usiadłam na zimnych schodach. Siedziałam tam długo, aż sąsiadka przyniosła mi herbatę.

– Dziecko, nie możesz tak żyć – powiedziała cicho. – Jesteś młoda. Uciekaj stąd, póki możesz.

Ale dokąd miałabym pójść? Zostawić matkę i brata? Przecież beze mnie sobie nie poradzą…

Wieczorem zadzwoniła do mnie ciotka z Białegostoku:

– Ewelina, przyjedź do nas na wakacje. Odpoczniesz trochę.

– Nie mogę ich zostawić – odpowiedziałam automatycznie.

– Oni cię niszczą! – krzyknęła ciotka.

Położyłam się spać z głową pełną myśli. W nocy śniło mi się, że biegnę przez Warszawę, a miasto jest jak wielki labirynt bez wyjścia.

Następnego dnia rano matka poprosiła mnie o pomoc przy kąpieli. Była słaba, ledwo stała na nogach.

– Przepraszam cię czasem… – wyszeptała nagle. – Ale ja już nie mam siły żyć.

Objęłam ją delikatnie. Poczułam jej kościste ramiona i ciężar lat na własnych barkach.

Po południu Kacper przyszedł do kuchni i rzucił mi pod nogi worek ze śmieciami.

– Wynieś to – powiedział bez emocji.

Nie wytrzymałam. – Sam sobie wynieś! Masz ręce!

Wybuchła kolejna kłótnia. Krzyczał, że jestem nikim, że nigdy niczego nie osiągnę. Matka płakała w pokoju obok.

Wieczorem usiadłam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Czułam się jak więzień własnego życia. Gdziekolwiek spojrzałam – wszędzie ściany.

Następnego dnia w pracy pani Renata złapała mnie za rękę:

– Ewelina, widzę, że coś jest nie tak. Jeśli chcesz pogadać… Ja też kiedyś byłam w twojej sytuacji.

Popatrzyłam na nią zdziwiona.

– Naprawdę?

– Tak. Też byłam sama z matką i bratem. Ale musisz znaleźć coś dla siebie. Choćby małą radość każdego dnia.

Po pracy poszłam do parku Skaryszewskiego i usiadłam na ławce. Obok bawiły się dzieci, ktoś grał na gitarze. Zamknęłam oczy i poczułam łzy spływające po policzkach.

Wróciłam do domu późno. Matka spała spokojnie, a Kacper siedział cicho w swoim pokoju.

Przez kolejne dni próbowałam rozmawiać z bratem:

– Kacper, musisz mi pomóc. Nie dam rady sama wszystkiego ogarnąć.

Wzruszył ramionami:

– Ja mam swoje sprawy.

W końcu któregoś wieczoru wybuchłam:

– Jesteś egoistą! Myślisz tylko o sobie!

Krzyczał na mnie tak głośno, że sąsiedzi zaczęli walić w ściany.

Po tej awanturze zamknęłam się w łazience i płakałam długo. Wtedy podjęłam decyzję: muszę coś zmienić.

Napisałam do ciotki: „Przyjadę na wakacje”.

Kiedy powiedziałam o tym matce, spojrzała na mnie z wyrzutem:

– Zostawisz mnie?

– Muszę odpocząć – odpowiedziałam cicho.

Kacper nie odezwał się ani słowem przez dwa dni.

Wyjechałam do Białegostoku z duszą na ramieniu. Tam po raz pierwszy od lat przespałam całą noc bez budzika nastawionego na czwartą rano. Ciotka zabrała mnie nad jezioro, pokazała lasy i pola pełne maków.

Zrozumiałam wtedy, że życie może być inne. Że mogę być kimś więcej niż tylko sprzątaczką i opiekunką dla rodziny, która nigdy nie doceni mojego trudu.

Po powrocie do Warszawy postanowiłam zapisać się do szkoły wieczorowej i szukać lepszej pracy. Matka była rozczarowana, Kacper jeszcze bardziej zamknięty w sobie. Ale ja wiedziałam już jedno: jeśli sama o siebie nie zawalczę, nikt tego za mnie nie zrobi.

Czasem siedzę wieczorami przy oknie i patrzę na światła miasta. Myślę wtedy: czy naprawdę musimy poświęcać siebie dla tych, którzy nawet nie chcą tego zauważyć? Czy warto trwać w miejscu tylko dlatego, że boimy się zmian? Co wy byście zrobili na moim miejscu?