Od wyroku do zwycięstwa: Moja walka z losem i rodziną, która nie wierzyła

– To nie ma sensu, Michał! – krzyknęła mama, trzaskając drzwiami od kuchni. – Po co się tak męczysz? I tak nigdy nie będziesz normalny!

Siedziałem przy stole, wpatrując się w kartkę z wynikami badań. Diagnoza była jednoznaczna: rzadka choroba genetyczna, która miała odebrać mi sprawność, a może i życie przed trzydziestką. Miałem wtedy dwanaście lat. Wtedy jeszcze nie rozumiałem, jak bardzo te słowa mamy będą mnie prześladować przez kolejne lata.

Ojciec milczał. Zawsze milczał, kiedy mama krzyczała. Siostra, Anka, patrzyła na mnie z litością. Widziałem w jej oczach strach – nie o mnie, ale o to, jak moja choroba wpłynie na jej życie. W końcu była ode mnie tylko dwa lata starsza i miała swoje plany: studia w Warszawie, kariera prawniczki, życie bez balastu chorego brata.

– Michał, musisz być realistą – powiedział ojciec pewnego wieczoru, kiedy mama spała. – Nie każdy rodzi się po to, żeby osiągać wielkie rzeczy. Ty… ty musisz się pogodzić z tym, co cię czeka.

Pogodzić się? Jak można pogodzić się z wyrokiem śmierci? Jak można zaakceptować to, że własna rodzina traktuje cię jak problem do rozwiązania?

Szkoła była jeszcze gorsza. Koledzy unikali mnie, jakbym był trędowaty. Nauczyciele patrzyli na mnie z mieszaniną współczucia i irytacji. Tylko pani Basia od polskiego czasem uśmiechała się do mnie ciepło.

– Michałku, masz talent do pisania – powiedziała kiedyś po lekcji. – Nie pozwól nikomu wmówić sobie, że jesteś gorszy.

To zdanie trzymało mnie przy życiu przez kolejne lata. Pisałem wiersze, opowiadania, listy do samego siebie. Każde słowo było jak kropla deszczu na spękanej ziemi mojej duszy.

Kiedy miałem szesnaście lat, choroba zaczęła postępować szybciej. Coraz trudniej było mi chodzić. Mama coraz częściej płakała po nocach. Ojciec zaczął pić. Anka wyprowadziła się do Warszawy i przestała dzwonić.

– Po co ty się tak uczysz? – zapytała mama pewnego dnia, widząc mnie nad książkami. – Przecież i tak nie pójdziesz na studia.

– Pójdę – odpowiedziałem cicho.

– Z czego? Z renty? Myślisz, że ktoś cię przyjmie?

Nie odpowiedziałem. Wiedziałem już wtedy, że nie mogę liczyć na nikogo poza sobą.

Maturę zdałem najlepiej w klasie. Dyrektor szkoły był w szoku. Mama nie przyszła na rozdanie świadectw. Ojciec spał pijany na kanapie. Tylko pani Basia przyszła i uścisnęła mnie mocno.

– Jestem z ciebie dumna – szepnęła.

Dostałem się na dziennikarstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wynająłem pokój w starej kamienicy na Kazimierzu. Każdy dzień był walką: z bólem, ze zmęczeniem, z samotnością. Ale pisałem coraz więcej. Publikowałem reportaże w lokalnych gazetach. Jeden z nich – o bezdomnych na Dworcu Głównym – zdobył nagrodę studencką.

Mama zadzwoniła raz przez przypadek.

– Michał… słyszałam, że coś tam wygrałeś – powiedziała sztywno.

– Tak, mamo.

– No… gratuluję.

To było wszystko. Ale dla mnie znaczyło więcej niż tysiąc słów.

Na ostatnim roku studiów trafiłem do redakcji „Gazety Krakowskiej” na praktyki. Tam poznałem Magdę – redaktorkę z ostrym językiem i sercem na dłoni.

– Ty naprawdę myślisz, że możesz być dziennikarzem? – zapytała pierwszego dnia.

– Myślę, że mogę być najlepszy – odpowiedziałem bez wahania.

Zaśmiała się i poklepała mnie po ramieniu.

– Tego ci życzę, Michałku.

Po obronie pracy magisterskiej dostałem propozycję pracy w Warszawie. Mama była przeciwna.

– Tam cię wykończą! Tam nikt ci nie pomoże!

Ale ja już wiedziałem, że muszę spróbować.

Pierwsze miesiące były koszmarem. Wynajmowałem mikroskopijny pokój na Pradze. Często nie miałem siły wstać z łóżka. Ale pisałem coraz lepsze teksty. Jeden z moich reportaży trafił na pierwszą stronę ogólnopolskiej gazety.

Pewnego dnia zadzwoniła Anka.

– Michał… przepraszam, że cię zostawiłam – powiedziała przez łzy.

– Już dobrze – odpowiedziałem. – Każdy ma swoje życie.

Mama przyjechała do Warszawy po raz pierwszy na moją galę wręczenia nagród dla młodych dziennikarzy.

– Synu… ja… nie wierzyłam w ciebie – wyszeptała za kulisami.

Patrzyłem na nią długo. W jej oczach widziałem strach i dumę jednocześnie.

Dziś mam dwadzieścia dwa lata i pracuję jako dziennikarz w jednej z największych redakcji w Polsce. Choroba nie zniknęła – codziennie przypomina mi o sobie bólem i zmęczeniem. Ale wiem już jedno: nikt nie ma prawa odbierać mi marzeń.

Czasem pytam siebie: czy gdyby mama wtedy uwierzyła we mnie choć trochę bardziej, byłoby mi łatwiej? A może właśnie ta samotność nauczyła mnie walczyć o siebie? Co myślicie?