Sofa „Marzenie” – historia o miłości, samotności i dorastaniu w cieniu rodzinnych tajemnic
– Zosia, cicho! – Marek ściszył głos, kiedy usłyszał skrzypnięcie podłogi na korytarzu. Zamarłam, leżąc pod cienkim kocem na sofie „Marzenie”, która przez ostatnie dwa lata była naszym azylem. Słyszeliśmy, jak jego mama wraca z łazienki. Przez chwilę wstrzymaliśmy oddech, jakby od tego zależało nasze życie.
To był wrzesień, jeszcze ciepły, ale już czuć było w powietrzu zapowiedź jesieni. Lato minęło niepostrzeżenie. Przez całe wakacje czekaliśmy na te weekendy, kiedy mama Marka wyjeżdżała na działkę albo do przyjaciółki do Gdańska. Wtedy cały świat należał do nas – mogliśmy oglądać filmy do rana, rozmawiać o wszystkim i niczym, śmiać się, płakać i kochać się bez lęku. Sofa „Marzenie” była naszym królestwem.
Ale teraz wszystko się zmieniło. Mama Marka przestała wyjeżdżać. Mówiła, że nie ma już siły na podróże, że działka ją męczy, a przyjaciółka z Gdańska zachorowała. Z dnia na dzień nasze spotkania stały się coraz rzadsze i coraz bardziej nerwowe. Każdy szelest za drzwiami był jak dźwięk wyroku.
– Może powinniśmy przestać… – szepnęłam kiedyś, patrząc na Marka z niepokojem.
– Przestać co? – zapytał z udawaną obojętnością.
– Przestać się ukrywać. Albo… przestać się spotykać tutaj.
Marek spojrzał na mnie tak, jakby nie rozumiał, o czym mówię. Ale ja wiedziałam, że rozumie aż za dobrze. Jego mama nie akceptowała mnie. Od początku patrzyła na mnie z góry – córka rozwiedzionych rodziców, matka pielęgniarka na trzy zmiany, ojciec gdzieś w Niemczech. Dla niej byłam „tą dziewczyną z bloku”, która nie pasuje do jej syna.
Pamiętam pierwszy raz, kiedy zostałam na noc. Marek przekonywał mamę, że to tylko przyjaciółka, że przecież nic się nie stanie. Ale ona patrzyła na mnie tym swoim chłodnym wzrokiem i powiedziała: – U nas w domu obowiązują zasady.
Zasady… Jakie zasady? Że miłość musi być cicha i ukryta? Że nie wolno być szczęśliwym na oczach innych?
Z czasem zaczęłam czuć się jak intruz we własnej historii. Nawet sofa „Marzenie”, która miała być miejscem naszych marzeń, stała się symbolem tego, czego nie możemy mieć naprawdę. Kiedyś śmialiśmy się z jej nazwy – była stara, skrzypiąca i niewygodna, ale dla nas była wszystkim.
Pewnego wieczoru Marek wrócił do domu później niż zwykle. Był zamyślony i milczący.
– Co się stało? – zapytałam.
– Mama powiedziała, że jeśli jeszcze raz cię tu zobaczy po dziesiątej wieczorem, wyrzuci mnie z domu.
– I co zamierzasz zrobić?
– Nie wiem…
Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach strach. Nie przed matką – przed dorosłością. Przed odpowiedzialnością za własne życie.
Moja mama mówiła mi zawsze: „Nie licz na nikogo poza sobą”. Ale ja chciałam wierzyć, że razem z Markiem możemy wszystko. Że miłość wystarczy.
Zaczęliśmy spotykać się rzadziej. Czasem u mnie – w małym mieszkaniu z wiecznie zmęczoną mamą i młodszym bratem, który podsłuchiwał nasze rozmowy przez drzwi. Czasem w parku albo w kawiarni, gdzie nikt nas nie znał.
Ale to już nie było to samo. Brakowało nam tej intymności, którą dawała sofa „Marzenie”. Brakowało poczucia bezpieczeństwa.
Któregoś dnia Marek zadzwonił do mnie późnym wieczorem.
– Muszę ci coś powiedzieć – jego głos był cichy i drżący.
– Co się stało?
– Mama jest chora. Lekarz mówi, że to poważne…
Zamilkłam. Wiedziałam, co to znaczy. Moja własna babcia umierała na raka przez dwa lata. Wiedziałam też, że teraz Marek nie będzie mógł już wyjeżdżać ze mną na weekendy ani nawet spotykać się tak często jak dawniej.
Przez kolejne tygodnie widywaliśmy się coraz rzadziej. Marek był coraz bardziej zamknięty w sobie. Czułam się bezradna – chciałam mu pomóc, ale on nie pozwalał mi być blisko.
Pewnego dnia przyszłam do niego bez zapowiedzi. Jego mama leżała na sofie „Marzenie”, blada i słaba. Spojrzała na mnie inaczej niż zwykle – bez pogardy, bez chłodu.
– Dziękuję, że przyszłaś – powiedziała cicho.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.
Usiadłam obok niej. Przez chwilę milczałyśmy.
– Marek cię kocha – powiedziała nagle. – Ale życie to nie bajka…
Patrzyłam na nią i myślałam o wszystkich tych zasadach, które miały nas chronić przed bólem, a tylko oddzielały nas od siebie nawzajem.
Po jej śmierci Marek zamknął się w sobie jeszcze bardziej. Sofa „Marzenie” stała się miejscem żałoby – już nie było tam śmiechu ani szeptów w nocy. Tylko cisza i wspomnienia.
Próbowaliśmy jeszcze być razem – przez kilka miesięcy walczyliśmy o to, co zostało z naszej miłości. Ale coś się zmieniło. Marek był inny – smutniejszy, bardziej dorosły, ale też jakby dalej ode mnie.
Pewnego dnia po prostu przestał dzwonić.
Siedzę teraz sama na tej samej sofie „Marzenie”, którą jego ojciec zabrał do mojego mieszkania po pogrzebie. Patrzę przez okno na szare niebo i zastanawiam się: czy naprawdę można być szczęśliwym w świecie pełnym zasad i oczekiwań innych ludzi? Czy miłość wystarczy, jeśli wszystko wokół mówi ci: „nie wolno”? Może czasem trzeba pozwolić odejść marzeniom… żeby zrobić miejsce nowym?