Kiedy tradycja dzieli rodzinę: Moja walka o sprawiedliwość dla mojej córki
— Mamo, dlaczego babcia nie dała mi prezentu na imieniny, a Antoś dostał aż dwa? — Zosia patrzyła na mnie wielkimi, zaszklonymi oczami. Stałyśmy w kuchni, a zza drzwi dobiegał śmiech mojego męża Pawła i jego matki. W powietrzu unosił się zapach sernika, ale mnie ścisnęło w gardle.
Zosia ma dziesięć lat. Jest moją córką z pierwszego małżeństwa. Antoś, pięcioletni syn Pawła, to nasze wspólne dziecko. Od kiedy zamieszkaliśmy razem, wiedziałam, że nie będzie łatwo. Ale nie sądziłam, że aż tak bardzo poczuję się bezradna wobec rodzinnych tradycji mojego nowego męża.
W rodzinie Pawła od zawsze panowała zasada: „Krew jest najważniejsza”. Niby nikt tego nie mówił wprost, ale wystarczyło spojrzeć na świąteczne stoły, prezenty i uśmiechy. Zosia była dla nich „przyjezdną”. Kochali Antosia — ich wnuka, oczko w głowie. Zosię tolerowali.
— Kochanie, babcia pewnie zapomniała… — zaczęłam niepewnie, ale Zosia tylko pokręciła głową.
— Ona nigdy nie zapomina o Antosiu — wyszeptała i wybiegła do swojego pokoju.
Zostałam sama z własnym gniewem i bezsilnością. Przez chwilę miałam ochotę wyjść z domu i nigdy nie wracać. Ale wiedziałam, że muszę coś zrobić. Nie mogłam pozwolić, by moje dziecko czuło się gorsze tylko dlatego, że nie jest „ich”.
Wieczorem, kiedy dzieci już spały, usiadłam z Pawłem przy kuchennym stole.
— Musimy porozmawiać — powiedziałam cicho.
Spojrzał na mnie zaskoczony.
— O co chodzi?
— O Zosię. Widzisz, jak ją traktuje twoja mama? To nie jest w porządku. Ona cierpi.
Paweł westchnął ciężko.
— Moja mama po prostu… ona tak została wychowana. Dla niej rodzina to krew.
— Ale Zosia jest twoją rodziną! — podniosłam głos. — Jest twoją pasierbicą, a dla mnie jest wszystkim. Nie mogę patrzeć, jak ją ranią.
Przez chwilę milczeliśmy. Paweł patrzył w blat stołu.
— Nie wiem, co mam zrobić — powiedział w końcu. — Nie chcę kłócić się z mamą.
Poczułam się jeszcze bardziej samotna. Czy naprawdę jestem jedyną osobą, która widzi problem?
Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z teściową. Bałam się tej rozmowy bardziej niż czegokolwiek. Pani Helena siedziała w salonie i szydełkowała serwetkę.
— Pani Heleno… chciałam porozmawiać o Zosi — zaczęłam niepewnie.
Spojrzała na mnie chłodno znad okularów.
— Coś się stało?
— Zauważyłam, że Zosia często jest pomijana podczas rodzinnych uroczystości… Dla niej to bardzo trudne.
Wzruszyła ramionami.
— To nie jest moja wnuczka. Staram się być uprzejma, ale nie będę udawać uczuć, których nie mam.
Zatkało mnie. Przez chwilę nie mogłam wydusić słowa.
— Ale ona tu mieszka, jest częścią naszej rodziny… — próbowałam jeszcze raz.
— Rodzina to krew — powtórzyła stanowczo.
Wyszłam stamtąd z płaczem. Czułam się upokorzona i bezradna. Przez kilka dni chodziłam jak struta. Unikałam rozmów z Pawłem, byle tylko nie wybuchnąć.
Zosia coraz częściej zamykała się w swoim pokoju. Przestała jeść obiady z nami przy stole. Antoś pytał czasem: „Mamo, czemu Zosia jest smutna?”, ale nie umiałam mu odpowiedzieć.
W końcu postanowiłam działać inaczej. Zorganizowałam rodzinny obiad — tylko my czworo. Bez babci Heleny, bez ciotek i wujków. Przygotowałam ulubione dania dzieci: pierogi ruskie dla Zosi i naleśniki dla Antosia.
Podczas obiadu poprosiłam Zosię:
— Opowiedz nam o swoim projekcie do szkoły.
Zosia rozpromieniła się i zaczęła mówić o swoim rysunku przedstawiającym rodzinę. Narysowała nas wszystkich — nawet babcię Helenę, choć z boku kartki.
— Dlaczego babcia jest taka daleko? — zapytał Paweł cicho.
Zosia spojrzała na niego poważnie:
— Bo ona mnie nie lubi.
Zapadła cisza. Paweł spuścił głowę.
Po obiedzie usiadł ze mną na kanapie.
— Masz rację — powiedział cicho. — Muszę coś zrobić.
Kilka dni później Paweł pojechał do swojej mamy sam. Rozmawiali długo. Nie wiem dokładnie, co jej powiedział, ale od tamtej pory pani Helena zaczęła zachowywać się inaczej. Nie była czuła wobec Zosi, ale przynajmniej przestała ją ignorować. Na kolejne imieniny Zosia dostała od niej książkę i uśmiech — wymuszony, ale jednak uśmiech.
To był mały krok, ale dla nas ogromny postęp.
Czasem myślę o tym wszystkim i zastanawiam się: ile dzieci w Polsce czuje się gorszych przez takie „tradycje”? Ile matek musi walczyć o szacunek dla swoich dzieci? Czy naprawdę rodzina to tylko krew? A może to coś więcej — wybór miłości i akceptacji każdego dnia?