Nowa droga: od potępienia do akceptacji. Historia Marii Nożyńskiej
Nożyńska ledwo wysiadła z autobusu. Nogi miała jak z waty, stawy bolały, a walizka zdawała się dwa razy cięższa niż zwykle. Pasażerowie szybko rozbierali swoje rzeczy i rozchodzili się, zostawiając za sobą tylko szelest kroków i warkot odjeżdżającego pojazdu. Nożyńska, jak zawsze, nie spieszyła się. W domu nikt na nią nie czekał. Stanęła nieco z boku, patrząc na znajome, choć od lat nieodwiedzane ulice miasteczka.
„Po co tu wróciłam?” – pomyślałam, ściskając mocniej rączkę walizki. Przecież wiedziałam, że nie będzie łatwo. Że tu każdy pamięta, każdy patrzy przez pryzmat dawnych błędów. Ale gdzie indziej miałam pójść? Warszawa mnie wypluła – tam byłam nikim, tu przynajmniej jestem Nożyńską, nawet jeśli to nazwisko brzmi tu jak wyrok.
Przeszłam przez rynek, mijając sklep spożywczy, w którym kiedyś pracowała mama. Przez szybę zobaczyłam panią Jadwigę – spojrzała na mnie i szybko odwróciła wzrok. Zawsze była pierwsza do plotek. „Wróciła ta Nożyńska, co to zostawiła matkę samą na starość” – już słyszałam te szepty w głowie.
W domu było zimno i cicho. Kurz pokrywał meble, a w powietrzu unosił się zapach stęchlizny. Zrzuciłam płaszcz na krzesło i usiadłam przy stole. Przez chwilę słuchałam własnego oddechu. Wtedy zadzwonił telefon.
– Maria? To ty? – głos brata był szorstki.
– Tak, wróciłam.
– Po co? – zapytał bez cienia ciepła.
– Nie miałam gdzie indziej pójść.
– Mama by tego nie chciała.
– Mama już nie żyje – odpowiedziałam cicho.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
Nie rozmawialiśmy od pogrzebu. On został w miasteczku, ja uciekłam do stolicy. Tam próbowałam zacząć od nowa – studia, praca, mieszkanie z obcymi ludźmi. Ale nigdy nie czułam się na swoim miejscu. Zawsze coś mnie gniotło pod żebrami – wyrzuty sumienia? Strach? Może jedno i drugie.
Wieczorem usiadłam na łóżku mamy. Na szafce nocnej leżał jej stary różaniec i listy ode mnie – wszystkie nieotwarte. Przełknęłam ślinę. „Może gdybym wróciła wcześniej… Może gdybym była lepszą córką…”
Następnego dnia poszłam na cmentarz. Stałam długo nad grobem mamy, czytając jej imię wyryte w kamieniu. Obok przechodziły sąsiadki – spojrzenia pełne ciekawości i oceny.
– Wróciłaś? – zagadnęła pani Zofia.
– Tak.
– Długo cię nie było…
– Wiem.
– Matka dużo przez ciebie przeszła.
Zacisnęłam pięści w kieszeniach płaszcza.
– Wiem – powtórzyłam tylko.
Wieczorem brat przyszedł bez zapowiedzi. Usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole.
– Ludzie gadają – zaczął.
– Ludzie zawsze gadają.
– Ale mają rację? Zostawiłaś nas wszystkich.
– Musiałam… Nie dawałam rady…
– A my dawaliśmy?
Patrzyliśmy na siebie długo w milczeniu. W jego oczach widziałam żal i gniew, ale też coś jeszcze – może tęsknotę za tym, co kiedyś było między nami dobre?
Przez kolejne dni próbowałam ogarnąć dom. Sprzątałam, paliłam w piecu, gotowałam sobie proste obiady. Czułam się jak intruz we własnym życiu. Każdy dzień zaczynał się od tego samego pytania: „Czy mam prawo tu być?”
Pewnego popołudnia przyszła do mnie Basia – dawna przyjaciółka z liceum.
– Maria… dobrze cię widzieć – powiedziała niepewnie.
– Naprawdę?
– Tak… Chociaż… dużo się mówiło o tobie.
– Wiem.
Usiadłyśmy w kuchni przy herbacie. Basia opowiadała o swoim życiu – mąż, dzieci, praca w szkole. Słuchałam jej z zazdrością i smutkiem.
– A ty? Co teraz będziesz robić?
Wzruszyłam ramionami.
– Nie wiem… Może znajdę jakąś pracę tutaj…
Basia spojrzała na mnie uważnie.
– Wiesz… ludzie się zmieniają. Ty też możesz zacząć od nowa.
Wieczorem długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o tym, co powiedziała Basia. Czy naprawdę mogę zacząć od nowa? Czy ktoś mi tu jeszcze zaufa?
Następnego dnia poszłam do urzędu pracy. Pani za biurkiem spojrzała na mnie z politowaniem.
– Wykształcenie?
– Filologia polska.
– Do szkoły nie przyjmą… Nie ma etatów…
Westchnęłam ciężko.
– Może coś w bibliotece?
Pani pokręciła głową.
– Proszę zostawić numer telefonu…
Wracając do domu, poczułam nagły ból w kolanie. Zatrzymałam się na ławce pod blokiem i zaczęłam płakać. Ze zmęczenia, z bezsilności, z żalu do siebie i świata.
Wieczorem zadzwonił brat.
– Maria… Może przyjdziesz jutro na obiad? Dzieci chciałyby cię zobaczyć…
Zaskoczył mnie tą propozycją.
– Przyjdę – odpowiedziałam cicho.
Obiad był niezręczny. Siedzieliśmy przy stole jak obcy ludzie. Dzieci patrzyły na mnie z ciekawością i lekkim strachem – pewnie słyszały o tej cioci z Warszawy, która nigdy nie przyjeżdżała na święta.
Po obiedzie brat zaproponował spacer po ogrodzie.
– Wiesz… Mama zawsze wierzyła, że wrócisz – powiedział nagle.
Zatrzymałam się zaskoczona.
– Naprawdę?
– Tak… Często mówiła: „Maria musi odnaleźć swoją drogę”.
Łzy napłynęły mi do oczu.
Przez kolejne tygodnie powoli zaczynałam odnajdywać się w nowej rzeczywistości. Zaczęłam pomagać w bibliotece jako wolontariuszka, dzieci brata coraz częściej wpadały do mnie po szkole na herbatę i ciasto. Ludzie przestali patrzeć na mnie jak na wyrzutka – może dlatego, że zaczęli widzieć we mnie człowieka, a nie tylko moje błędy z przeszłości?
Czasem jeszcze budzę się w nocy z poczuciem winy i lękiem przed przyszłością. Ale coraz częściej myślę: „Może jednak zasługuję na drugą szansę?”
Czy można naprawdę zacząć od nowa? Czy przebaczenie sobie samemu jest trudniejsze niż przebaczenie innym? Może właśnie tego muszę się nauczyć…