Cisza na szpitalnym korytarzu: O tym, jak wychowanie potrafi oddalić najbliższych

— Marek, czy ty mnie słyszysz? — mój głos odbija się od ścian szpitalnej sali, choć wiem, że syna tu nie ma. Mówię do pustki, do tej ciszy, która dusi mnie bardziej niż ból po udarze. Leżę nieruchomo na łóżku, patrząc przez okno na szare bloki Poznania. Czasem pielęgniarka zagląda, pyta o samopoczucie, ale jej uśmiech jest mechaniczny, jakby nie chciała się angażować w cudze dramaty.

Siedemdziesiąt lat. Tyle już przeżyłam. A teraz czuję się jak dziecko, które zgubiło się w tłumie i nie wie, czy ktoś po nie wróci. Lekarze mówią, że miałam szczęście — mogło być gorzej. Ale czy to szczęście, kiedy nikt nie trzyma cię za rękę?

Marek mieszka w Warszawie. Od lat. Ostatni raz widzieliśmy się na Boże Narodzenie dwa lata temu. Wtedy jeszcze byłam sprawna, gotowałam barszcz i pierogi, choć już wtedy czułam się zmęczona. Marek przyjechał z żoną i córką, ale cały czas patrzył w telefon. Rozmawialiśmy o pogodzie, polityce, o wszystkim i o niczym. Nie było miejsca na prawdziwe rozmowy.

Pamiętam, jak kiedyś byliśmy sobie bliscy. Marek był moim oczkiem w głowie. Po śmierci męża to ja byłam dla niego wszystkim — matką i ojcem. Chciałam dać mu wszystko, czego sama nie miałam: wykształcenie, poczucie bezpieczeństwa, lepszy start w życie. Może za bardzo go chroniłam? Może za dużo wymagałam? Zawsze powtarzałam: „Musisz być najlepszy, Mareczku”. Teraz widzę jego twarz w wyobraźni — zmęczoną, zamkniętą w sobie.

Telefon leży na szafce przy łóżku. Czekam na sygnał od niego. Czasem dzwoni córka sąsiadki albo kuzynka z Gniezna. Ale Marek? Cisza. Próbuję tłumaczyć go przed sobą: praca, rodzina, obowiązki… Ale czy naprawdę nie może znaleźć chwili dla własnej matki?

Wczoraj odwiedziła mnie pielęgniarka Ania. Młoda dziewczyna z ciepłym spojrzeniem.

— Pani Halino, ma pani kogoś bliskiego? — zapytała delikatnie.

— Mam syna — odpowiedziałam cicho.

— Przyjedzie?

Wzruszyłam ramionami.

— Jest zajęty… — powiedziałam i poczułam łzy pod powiekami.

Ania usiadła na brzegu łóżka.

— Wie pani, moja mama też była kiedyś w szpitalu. Bałam się ją odwiedzać. Bałam się jej słabości… Ale potem zrozumiałam, że to właśnie wtedy najbardziej mnie potrzebowała.

Jej słowa uderzyły mnie mocniej niż cokolwiek innego tego dnia. Czy Marek też się boi? Czy widzi we mnie tylko słabość?

Wieczorem zadzwoniła do mnie sąsiadka z klatki.

— Halina, jak się trzymasz?

— Jakoś daję radę — skłamałam.

— Marek był?

— Nie… Jeszcze nie.

— Wiesz… Moja Basia też rzadko mnie odwiedza. Mówi, że praca, dzieci… Ale czasem myślę, że to przez to, jak ją wychowałam. Zawsze była sama w domu, bo ja pracowałam na dwie zmiany. Może dzieci uczą się od nas dystansu?

Zamilkłyśmy na chwilę. W tej ciszy poczułam ciężar własnych błędów.

Przypomniałam sobie jedno popołudnie sprzed lat. Marek miał wtedy może dziesięć lat. Przyszedł do mnie z rysunkiem — narysował nas razem na spacerze w parku.

— Ładny? — zapytał z nadzieją.

Spojrzałam na zegarek.

— Marek, musisz odrobić lekcje — powiedziałam surowo.

Jego twarz posmutniała. Rysunek schował do szuflady. Nigdy więcej mi niczego nie pokazał.

Czy to wtedy zaczęliśmy się oddalać?

Dziś wiem, że wychowanie to nie tylko wymagania i zasady. To także czułość i obecność. Ale wtedy wydawało mi się, że muszę być twarda — dla niego i dla siebie.

Nocą długo nie mogłam zasnąć. Myśli krążyły wokół Marka. Czy on też leży czasem bezsennie i myśli o mnie? Czy czuje żal? A może ulgę?

Rano zadzwonił telefon. Serce mi zabiło mocniej.

— Mamo? — usłyszałam głos Marka.

— Marek! Jak dobrze cię słyszeć…

— Przepraszam, że nie dzwoniłem wcześniej… Dużo pracy… — jego głos był zmęczony.

— Rozumiem — odpowiedziałam szybko, żeby go nie obciążać.

— Jak się czujesz?

— Lepiej… Lekarze mówią, że wrócę do domu za kilka tygodni.

Zapadła cisza.

— Mamo… Wiem, że powinnam być przy tobie… Ale jakoś nie potrafię… Nie wiem nawet dlaczego…

Zacisnęłam powieki.

— Marek… Ja też nie zawsze potrafiłam być przy tobie tak, jak tego potrzebowałeś…

Usłyszałam jego oddech po drugiej stronie słuchawki.

— Może kiedy wyjdziesz ze szpitala… przyjadę do Poznania? Zabiorę cię na spacer do parku?

Uśmiechnęłam się przez łzy.

— Bardzo bym chciała…

Po rozmowie długo patrzyłam w sufit. Może jeszcze nie wszystko stracone? Może można naprawić to, co przez lata psuliśmy oboje?

Cisza na korytarzu już tak nie boli. Jest w niej nadzieja na rozmowę, na spotkanie. Ale czy wystarczy nam odwagi?

Czasem zastanawiam się: dlaczego tak trudno nam mówić o uczuciach najbliższym? Czy można jeszcze odbudować mosty nad przepaścią lat i błędów?