Pokonani przez wolność: historia jednej buteleczki
— Nie rozumiesz, Marek! — głos Olgierda odbił się echem od ścian mojego pustego mieszkania. — To nie chodzi o nią. To chodzi o mnie. O nas. O to, że nie potrafię już być z nikim.
Patrzyłem na niego, jakby był moim własnym odbiciem. Siedział na podłodze, oparty plecami o kanapę, z dłońmi zaciśniętymi w pięści. W oknie odbijały się światła tramwaju, a na stole stała buteleczka whisky — jeszcze zamknięta, jeszcze niewinna. Przez chwilę miałem ochotę ją rozbić, jakby to mogło roztrzaskać cały ciężar, który wisiał między nami.
Z Olgierdem znaliśmy się od lat, ale prawdziwa przyjaźń narodziła się dopiero parę lat temu. Obaj przeżyliśmy wtedy trudne rozwody — każdy swój drugi. Nasze żony miały dość naszych milczeń, wiecznych nieobecności i tej dziwnej potrzeby wolności, która kazała nam uciekać na rowery, biegać po parkach o świcie albo znikać na całe weekendy w górach. Nie popadliśmy w alkohol, wręcz przeciwnie: sport stał się naszym azylem. Mężczyzn nie łączy picie — łączy ich wolność. I strach przed jej utratą.
— Pamiętasz, jak mówiłeś, że wolność to największy luksus? — zapytałem cicho.
Olgierd uśmiechnął się krzywo.
— Luksus? To przekleństwo. Wiesz, ile razy wracałem do pustego mieszkania i miałem ochotę zadzwonić do Magdy? Ale nie mogłem. Bo przecież jestem wolny.
Wiedziałem, co czuje. Sam miałem podobnie z Anką. Po rozwodzie przez kilka miesięcy czułem się jak dziecko wypuszczone z klatki: mogłem robić wszystko, spać do południa, jeść pizzę na śniadanie i nie tłumaczyć się nikomu z tego, że wracam do domu po północy. Ale potem przyszły wieczory, kiedy cisza dzwoniła w uszach tak głośno, że chciało się wyć.
— Może powinniśmy po prostu… — zacząłem, ale Olgierd mi przerwał.
— Co? Zadzwonić? Przeprosić? Powiedzieć: „Wiesz co, jednak nie chcę być wolny”? — jego głos był pełen goryczy. — Nie potrafię już wrócić do tego, co było. Za dużo rzeczy powiedziałem. Za dużo rzeczy przemilczałem.
Przez chwilę milczeliśmy. W końcu Olgierd sięgnął po buteleczkę whisky i zaczął obracać ją w dłoniach.
— Wiesz, co jest najgorsze? — zapytał nagle. — Że ta wolność smakuje jak ta whisky. Najpierw jest euforia, potem gorzki posmak i kac.
Patrzyłem na niego i widziałem siebie sprzed roku: rozbity, zagubiony, próbujący udowodnić wszystkim wokół (a najbardziej sobie), że samotność to wybór silnych.
— Może powinniśmy po prostu pogodzić się z tym, że nie jesteśmy stworzeni do bycia z kimkolwiek — powiedziałem pół żartem, pół serio.
Olgierd spojrzał na mnie z wyrzutem.
— Nie mów tak. Każdy chce być z kimś. Nawet jeśli udaje, że jest inaczej.
Wtedy zadzwonił mój telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się imię mojej córki: Zosia. Przez chwilę zawahałem się, czy odebrać przy Olgierdzie — wiedziałem, że jego syn wyjechał z matką do Niemiec i kontakt mają tylko przez Skype’a.
— Odbierz — powiedział cicho. — Może przynajmniej ty masz jeszcze dla kogo żyć.
Rozmowa była krótka: Zosia pytała, czy przyjadę na jej występ w szkole. Obiecałem, że będę. Gdy się rozłączyłem, zobaczyłem łzy w oczach Olgierda.
— Wiesz… czasem myślę, że wszystko bym oddał za jeden taki telefon od Kuby — powiedział drżącym głosem.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Przysunąłem mu szklankę wody.
— Może jeszcze zadzwoni — powiedziałem bez przekonania.
Olgierd pokręcił głową.
— On ma nową rodzinę. Ja jestem tylko dodatkiem do alimentów.
Wtedy pierwszy raz od dawna poczułem prawdziwy lęk. Lęk przed tym, że pewnego dnia zostanę sam — bez córki, bez przyjaciela, bez nikogo. Że ta wolność, którą tak sobie ceniliśmy, stanie się naszym więzieniem.
— Może powinniśmy pójść na ten bieg jutro rano? — zaproponowałem nagle.
Olgierd spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
— Po co?
— Żeby nie siedzieć tu i nie patrzeć na tę butelkę.
Przez chwilę milczał, a potem kiwnął głową.
— Dobra. Ale ty stawiasz kawę po biegu.
Uśmiechnąłem się pierwszy raz tego wieczoru.
Gdy wychodził ode mnie po północy, butelka whisky nadal stała nietknięta na stole. Zamknąłem za nim drzwi i przez chwilę stałem w ciemności, wsłuchując się w ciszę mieszkania. Poczułem ulgę i jednocześnie smutek — bo wiedziałem, że jutro znów będziemy musieli zmierzyć się z tą samą pustką.
Czasem myślę: czy naprawdę jesteśmy wolni? Czy może tylko uciekamy przed odpowiedzialnością za własne życie? I czy ta jedna buteleczka whisky to tylko symbol naszej słabości… czy może ostatnia granica między nami a samotnością?