Byłam wszystkim dla mojego syna — aż stałam się nikim. Historia matki, która oddała wszystko dla firmy dziecka

— Mamo, nie rozumiesz, to już nie jest twoja sprawa! — krzyknął Bartek, trzaskając drzwiami od biura. Jego głos odbił się echem w pustym korytarzu, a ja poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi serce z piersi. Stałam tam jeszcze chwilę, ściskając w ręku segregator z fakturami, które miałam dziś rozliczyć. Mój syn, mój Bartek — ten sam, którego uczyłam wiązać buty i którego tuliłam po nocnych koszmarach — właśnie powiedział mi, że nie jestem już potrzebna.

Kiedy Bartek zakładał swoją firmę, miał zaledwie dwadzieścia cztery lata. Był pełen entuzjazmu, ale nie miał pojęcia o finansach ani o prowadzeniu własnej działalności. — Mamo, pomożesz mi? — zapytał wtedy z tym błyskiem w oku, który zawsze łamał moje serce. Oczywiście, że pomogę. Zostawiłam własną pracę w urzędzie gminy, żeby być jego księgową. Przez pierwsze miesiące siedzieliśmy razem po nocach nad papierami, a ja tłumaczyłam mu różnicę między VAT-em a PIT-em. Gdy nie było pieniędzy na sprzątaczkę, sama myłam podłogi w biurze. Gdy zabrakło na wypłaty dla pracowników — brałam kredyt na swoje nazwisko.

Mój mąż, Zbyszek, patrzył na to wszystko z rosnącym niepokojem. — Hanka, nie przesadzasz? On musi się nauczyć odpowiedzialności — powtarzał. Ale ja wiedziałam lepiej. Matka zawsze wie lepiej, prawda?

Firma rosła. Bartek zatrudnił nowych ludzi, wynajął większe biuro w centrum Poznania. Z dumą patrzyłam, jak podpisuje pierwsze poważne kontrakty. Ale im lepiej mu szło, tym mniej mnie potrzebował. Zaczęły się drobne uszczypliwości: — Mamo, nie musisz już tu siedzieć do nocy. — Mamo, może odpoczniesz? — Mamo, to już nie te czasy.

Pewnego dnia przyszłam do biura i zobaczyłam obcą kobietę przy moim biurku. — Dzień dobry, jestem Marta, nowa księgowa — powiedziała z uśmiechem. Bartek nawet nie spojrzał mi w oczy. — Mamo, musimy porozmawiać — zaczął oficjalnym tonem. — Firma się rozwija i potrzebuję profesjonalistów. Ty już zrobiłaś swoje.

Nie pamiętam dokładnie, co odpowiedziałam. Chyba tylko skinęłam głową i wyszłam. Przez kilka dni nie mogłam spać. W głowie tłukły mi się słowa Zbyszka: „On musi się nauczyć odpowiedzialności”. Ale czy musiał to robić moim kosztem?

W domu panowała cisza. Zbyszek próbował mnie pocieszać: — Haniu, może to czas na ciebie? Może pojedziemy nad morze? Ale ja nie umiałam przestać myśleć o Bartku. O tym, jak bardzo się zmienił. O tym, ile dla niego zrobiłam.

Któregoś wieczoru zadzwonił telefon. To był Bartek.
— Mamo…
— Tak?
— Potrzebuję twojego podpisu pod jednym dokumentem.
— Tylko tyle?
— Tak…

Pojechałam do biura następnego dnia. Marta podała mi dokumenty bez słowa. Bartek nawet nie wyszedł ze swojego gabinetu. Podpisałam i wyszłam.

Wróciłam do pustego mieszkania. Usiadłam przy stole, na którym leżały stare długopisy z logo firmy Bartka i stosy faktur z czasów, gdy wszystko robiliśmy razem. Pomyślałam o wszystkich rodzicach, którzy pomagają swoim dorosłym dzieciom: czy oni też czują się tak wykorzystani? Czy też budzą się w nocy z poczuciem winy?

Zadzwoniła moja siostra Basia.
— Hanka, musisz przestać żyć jego życiem! On jest dorosły!
— Ale ja… ja nie umiem inaczej.
— Nauczysz się.

Przez kolejne tygodnie próbowałam znaleźć sobie zajęcie. Zapisałam się na kurs języka włoskiego w domu kultury. Poznałam kilka kobiet w moim wieku; jedna z nich opowiedziała mi swoją historię: jej córka wyjechała do Warszawy i od lat nie dzwoni. Siedziałyśmy przy kawie i śmiałyśmy się przez łzy.

Bartek odezwał się dopiero po dwóch miesiącach.
— Mamo…
— Tak?
— Chciałem ci podziękować za wszystko.
— Naprawdę?
— Tak… Przepraszam, że tak wyszło.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Czy można wybaczyć dziecku wszystko? Czy matka powinna mieć granice?

Dziś siedzę sama w salonie i patrzę na rozrzucone faktury i stare długopisy z logo firmy mojego syna. Wiem jedno: kochać to znaczy dawać wolność — nawet jeśli boli.

Czy naprawdę można kochać za bardzo? Gdzie kończy się poświęcenie, a zaczyna zapomnienie o sobie?