Jak modlitwa uratowała mnie przed utratą córki – szczera opowieść matki z Warszawy
– Znowu nie rozumiesz! – krzyknęła Ola, trzaskając drzwiami mojego pokoju. W tej jednej chwili miałam wrażenie, że cały mój świat się rozpadł. Stałam w kuchni, ściskając kubek z zimną już herbatą, a łzy same cisnęły mi się do oczu. „Boże, dlaczego to wszystko jest takie trudne?” – powtarzałam w myślach, czując narastającą bezradność.
Ola miała wtedy siedemnaście lat i była w ostatniej klasie liceum na warszawskim Ursynowie. Zawsze była moją dumą – dobra uczennica, wrażliwa, z poczuciem humoru. Ale od kilku miesięcy coś się zmieniło. Zaczęła wracać późno do domu, zamykała się w swoim pokoju, przestała rozmawiać ze mną o czymkolwiek. Każda próba rozmowy kończyła się kłótnią. Czułam się jak intruz we własnym domu.
Pewnego wieczoru usłyszałam, jak Ola rozmawia przez telefon. „Nie mogę już tu wytrzymać. Mama mnie nie rozumie. Chciałabym po prostu zniknąć” – powiedziała cicho do słuchawki. Te słowa przeszyły mnie na wskroś. Przez całą noc nie zmrużyłam oka, przewracając się z boku na bok i zastanawiając się, gdzie popełniłam błąd.
Następnego dnia próbowałam z nią porozmawiać przy śniadaniu.
– Olu, możemy pogadać?
– Nie mam czasu – rzuciła beznamiętnie, nawet na mnie nie patrząc.
– Martwię się o ciebie…
– Przestań! – przerwała mi ostro. – Zawsze tylko się martwisz albo czegoś ode mnie chcesz!
Zostałam sama przy stole, patrząc na jej nietkniętą kanapkę. Wtedy po raz pierwszy od lat uklękłam przy łóżku i zaczęłam się modlić. Nie prosiłam o cud – tylko o siłę i mądrość, żeby nie stracić córki.
Kolejne tygodnie były jeszcze trudniejsze. Ola coraz częściej znikała z domu, wracała późno, czasem nawet nie odbierała telefonu. Mój mąż, Tomek, próbował ją bronić:
– Daj jej trochę luzu, to tylko bunt.
Ale ja czułam, że to coś więcej niż zwykły bunt nastolatki. Zaczęłam szukać pomocy – rozmawiałam z wychowawczynią Oli, szukałam porad w internecie, nawet zapisałam się na spotkanie grupy wsparcia dla rodziców.
Jednak największą ulgę przynosiła mi modlitwa. Każdego wieczoru siadałam w ciszy i powierzałam Bogu swoje lęki i bezsilność. Czasem płakałam, czasem tylko milczałam. Zaczęłam chodzić na msze do pobliskiego kościoła św. Tomasza na Imielinie. Tam spotkałam panią Zofię – starszą kobietę, która po jednej z mszy podeszła do mnie i powiedziała:
– Widzę smutek w pani oczach. Proszę pamiętać: żadna burza nie trwa wiecznie.
Te słowa dały mi nadzieję. Postanowiłam nie odpuszczać. Zamiast naciskać Olę pytaniami, zaczęłam zostawiać jej krótkie liściki: „Jestem tu, gdybyś chciała pogadać”, „Kocham cię”. Przynosiłam jej ulubione drożdżówki z piekarni na rogu.
Pewnego dnia Ola wróciła do domu zapłakana. Bez słowa rzuciła się na łóżko i zaczęła szlochać. Usiadłam obok niej i delikatnie pogłaskałam ją po głowie.
– Olu…
– Mamo… przepraszam – wyszeptała przez łzy. – Wszystko mnie przerasta… szkoła, presja… Czuję się nikim.
Objęłam ją mocno i po raz pierwszy od miesięcy poczułam, że znowu mam córkę przy sobie. Rozmawiałyśmy długo tej nocy – o jej lękach przed maturą, o tym, że czuje się samotna wśród rówieśników, o tym, że boi się zawieść mnie i tatę.
Od tamtej pory zaczęłyśmy powoli odbudowywać naszą relację. Nie było łatwo – były wzloty i upadki, kolejne kłótnie i łzy. Ale już wiedziałam, że nie jestem sama – miałam wsparcie Tomka, grupy wsparcia i przede wszystkim Boga.
Dziś Ola studiuje psychologię na UW i choć czasem nadal się sprzeczamy, potrafimy rozmawiać szczerze o wszystkim. Często wspominamy tamten trudny czas i obie wiemy, jak wiele nas nauczył.
Czasem zastanawiam się: co by było, gdybym wtedy się poddała? Czy każda matka musi przejść przez taki kryzys? A może to właśnie wiara daje nam siłę tam, gdzie kończy się ludzka wytrzymałość? Co wy o tym myślicie?