Ostatni dzień w sklepie żelaznym: 70 lat pracy, które zmieniły wszystko
— Tato, naprawdę musisz dziś iść? — głos mojej córki, Magdy, drżał lekko, gdy stała w progu kuchni. Słońce ledwo przeciskało się przez firanki, a ja już miałem na sobie fartuch z logo „Żelazny Stanisław”. Przez siedemdziesiąt lat nie opuściłem ani jednego dnia pracy. Nawet kiedy mama umarła, nawet kiedy Magda miała ospę i spała przy mnie na zapleczu sklepu.
— Muszę, córeczko. To ostatni raz — odpowiedziałem, próbując się uśmiechnąć. Ale w gardle czułem gulę. Ostatni raz. Słowa brzmiały jak wyrok.
Wyszedłem na ulicę. Mokotów budził się do życia. Z kiosku obok pani Zosia już machała mi ręką. — Panie Stasiu! Dziś wielki dzień! — krzyknęła. Uśmiechnąłem się, choć serce waliło mi jak młotem. Przez siedemdziesiąt lat byłem tu dla wszystkich: dla sąsiadów, dla dzieciaków, które przychodziły po śrubki do rowerów, dla tych, co szukali rady albo zwykłego „dzień dobry”.
W sklepie czekał już Marek, mój młody pomocnik. — Szefie, niech pan dziś nic nie robi! — zażartował. — My wszystko ogarniemy! — Ale ja nie umiem nie robić. Przez całe życie byłem potrzebny. Każda półka, każdy gwóźdź miał swoje miejsce dzięki moim dłoniom.
O dziesiątej przyszła Magda z wnuczką, Zosią. Przyniosły tort i balony. Klienci zaczęli się schodzić — pan Roman z administracji, pani Halina z naprzeciwka, nawet stary pan Władek, który zawsze narzekał na ceny. Każdy chciał coś powiedzieć, podziękować, uścisnąć dłoń.
— Panie Stasiu, bez pana to już nie będzie to samo! — usłyszałem od pani Haliny.
— Dziękuję… — głos mi się załamał. — Ale sklep zostaje. Marek da radę.
Wszyscy patrzyli na mnie z podziwem i wzruszeniem. Ale ja czułem tylko pustkę. Co teraz? Kim będę bez tego miejsca?
Po południu przyszła delegacja z urzędu dzielnicy. Wręczyli mi dyplom i kwiaty. Ktoś zrobił zdjęcie do lokalnej gazety. Wszyscy mówili o tym, jak bardzo jestem potrzebny społeczności.
Ale wieczorem, gdy zamknąłem drzwi sklepu na klucz po raz ostatni, poczułem się jak intruz we własnym życiu. W domu czekała Magda.
— Tato… — zaczęła ostrożnie. — Może teraz odpoczniesz? Może pojedziemy nad morze?
— A po co? — odburknąłem zbyt ostro. — Co ja tam będę robił?
— Tato, przez całe życie byłeś tylko w tym sklepie! Nawet na pogrzeb mamy ledwo dałeś się wyciągnąć na dwa dni! — jej głos był pełen żalu i gniewu.
— Bo ktoś musiał… ktoś musiał być…
— A my? Ja? Mama? Czy my byliśmy mniej ważni niż sklep?
Nie odpowiedziałem. Bo co miałem powiedzieć? Że nie umiem być ojcem bez sklepu? Że nie wiem, jak rozmawiać o czymś innym niż śruby i zamki?
Noc była długa. Leżałem w łóżku i słyszałem tykanie zegara. Przypomniałem sobie wszystkie te lata: jak uczyłem Magdę rozpoznawać klucze francuskie od płaskich; jak pierwszy raz pozwoliłem jej obsłużyć klienta; jak płakała po śmierci matki, a ja nie umiałem jej przytulić, tylko zaproponowałem pracę przy inwentaryzacji.
Rano Magda była już w kuchni.
— Tato… przepraszam za wczoraj. Po prostu… boję się o ciebie.
— Ja też się boję — wyszeptałem.
Przez kolejne dni próbowałem znaleźć sobie zajęcie. Oglądałem telewizję, czytałem gazety, chodziłem na spacery do parku. Ale wszędzie czułem się obcy. Ludzie mówili mi „dzień dobry”, ale już nikt nie pytał o radę w sprawie cieknącego kranu czy skrzypiących drzwi.
Pewnego dnia zadzwonił Marek.
— Szefie… może by pan wpadł? Klienci pytają o pana.
Serce mi zabiło mocniej. Poszedłem do sklepu. Marek rzeczywiście radził sobie świetnie, ale ludzie patrzyli na mnie z ulgą i radością.
— Panie Stasiu! Jak dobrze pana widzieć!
Zrozumiałem wtedy, że choć nie jestem już właścicielem sklepu, to jestem częścią tej społeczności. Że mogę być dziadkiem Zosi nie tylko w sklepie, ale i w domu; że mogę być ojcem Magdy nawet bez fartucha i kluczy.
Wieczorem usiadłem z Magdą przy herbacie.
— Wiesz… chyba czas nauczyć się żyć inaczej — powiedziałem cicho.
Uśmiechnęła się przez łzy.
Czasem myślę: czy można naprawdę zacząć od nowa po siedemdziesięciu latach tej samej codzienności? Czy człowiek jest czymś więcej niż swoją pracą? Może to właśnie teraz jest mój najważniejszy egzamin z życia…