Ślub przy grobie – historia, której nie chciałem napisać
– Mateusz, nie możesz tego zrobić! – głos mamy rozbrzmiewał w pustym salonie, odbijając się echem od ścian, które jeszcze niedawno były świadkami naszych wspólnych planów. Stałem przy oknie, patrząc na szarą, kwietniową Warszawę. W dłoniach ściskałem białą kopertę z napisem „Na nasz dzień – tylko otwórz, jeśli mnie zabraknie”. Zostawiła ją na dnie szuflady, jakby przeczuwała.
– Muszę, mamo. To był jej sen. – Głos mi się łamał, ale nie mogłem się rozpłakać. Nie teraz. Nie przy niej.
Wszystko miało być inaczej. Mieliśmy stanąć przed ołtarzem w kościele św. Anny, a potem świętować z rodziną i przyjaciółmi w starej willi na Żoliborzu. Zamiast tego, trzy dni przed ślubem, telefon zadzwonił o czwartej nad ranem. „Wypadek. Przepraszamy…” – głos policjanta był chłodny i rzeczowy. Zamarłem. Nie pamiętam drogi do szpitala. Pamiętam tylko jej dłoń – zimną, spokojną, jakby spała.
Leżałem potem godzinami na jej łóżku, wdychając zapach perfum zmieszany z kurzem i łzami. Przeglądałem jej notatki: listy gości, próbki tkanin, szkice sukni. Każdy szczegół zaplanowany z miłością i dziecięcą ekscytacją. Wtedy znalazłem kopertę.
Mateuszku,
Jeśli to czytasz, to znaczy, że nie zdążyłam powiedzieć Ci wszystkiego. Chciałam, żeby nasz dzień był wyjątkowy – nie dla mnie, ale dla Ciebie. Jeśli mnie zabraknie, proszę… zrób to dla mnie. Ubierz się w garnitur, idź tam, gdzie mieliśmy być razem i powiedz wszystkim, że kocham Cię ponad wszystko.
Czytałem ten list dziesiątki razy. Każde słowo wbijało się we mnie jak nóż.
Ojciec próbował przemówić mi do rozsądku:
– Synu, to nie ma sensu. Ludzie będą gadać. Po co rozdrapywać rany?
Ale ja już podjąłem decyzję.
Dzień ślubu nadszedł. Warszawa była szara i mokra od deszczu. Ubrałem się w garnitur, który wybrała dla mnie Lea – granatowy z delikatną bordową poszetką. Wziąłem bukiet białych róż i pojechałem na cmentarz na Powązkach.
Przy grobie czekała już jej mama – pani Teresa – cała w czerni, z twarzą wyrytą bólem.
– Mateusz… – wyszeptała i przytuliła mnie mocno.
Przyszli też nasi przyjaciele: Anka z Piotrem, Bartek z siostrą Lei – Martą. Każdy trzymał w ręku kwiaty albo zdjęcie Lei z dzieciństwa.
Stanąłem przed grobem i zacząłem mówić:
– Lea zawsze marzyła o tym dniu. Chciała być szczęśliwa… Chciała, żebyśmy byli razem, nawet jeśli los postanowił inaczej.
Głos mi się załamał. Poczułem dłoń Marty na ramieniu.
– Mateusz, ona by była z Ciebie dumna – powiedziała cicho.
Wtedy wyjąłem obrączki. Jedną położyłem na płycie nagrobnej.
– Lea, przysięgam Ci miłość na zawsze.
Ludzie płakali. Nawet ojciec stał z boku i ocierał oczy.
Po wszystkim usiedliśmy w domu pani Teresy przy herbacie i makowcu. Rozmawialiśmy o Lei: jak śmiała się do łez na filmach Barei, jak potrafiła godzinami rozmawiać o sensie życia i śmierci.
Wieczorem wróciłem do pustego mieszkania. Wszędzie były jej rzeczy: kubek z napisem „Najlepsza narzeczona”, niedokończona książka na stoliku nocnym, zdjęcia z naszych wakacji nad Bałtykiem.
Mama zadzwoniła:
– Synku… dobrze zrobiłeś. Może teraz łatwiej będzie Ci żyć dalej?
Ale czy można żyć dalej po czymś takim? Czy można jeszcze kiedyś pokochać?
Czasem budzę się w nocy i słyszę jej głos:
– Mateuszku, nie płacz już… Żyj dla mnie.
Patrzę w lustro i pytam siebie: czy spełniając jej ostatnie marzenie, naprawdę pozwoliłem sobie odejść? Czy można pogodzić się z losem, kiedy wszystko, co kochasz, znika bezpowrotnie?
A Ty? Co byś zrobił na moim miejscu?