Na schodach do światła: Ucieczka z domu, który miał być bezpieczny
— Mamo, zimno mi — szepcze Zuzia, wtulając się we mnie mocniej. Siedzimy na klatce schodowej, w półmroku, tylko światło latarni wpada przez brudne okno. Szymek śpi na moich kolanach, jego małe rączki kurczowo trzymają moją kurtkę. Drżę nie tylko z zimna, ale i ze strachu. Wciąż słyszę w głowie echo krzyków Pawła, trzask drzwi, huk tłuczonego szkła.
Jeszcze godzinę temu byłam w naszym mieszkaniu. „Znowu się zaczęło”, pomyślałam, gdy Paweł wrócił z pracy i już od progu zaczął krzyczeć. Tym razem nie czekałam aż podniesie rękę. Spakowałam dzieci w trzy minuty — bluzy, buty, dokumenty. Wybiegliśmy na klatkę schodową, zanim zdążył nas zatrzymać.
Zadzwoniłam do Magdy. Była moją najbliższą przyjaciółką od liceum. „Magda, muszę do ciebie przyjść, proszę…” — głos mi się łamał. Przez chwilę milczała. „Kasia, nie mogę. Marek nie chce mieć problemów… Przepraszam.” Rozłączyła się. Poczułam się tak, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg.
Siedzimy więc tu, na zimnych schodach. Zuzia pyta: — Mamo, gdzie teraz pójdziemy? — Nie wiem, kochanie — odpowiadam cicho, bo nie chcę jej okłamywać. W głowie kłębią mi się myśli: co dalej? Gdzie szukać pomocy? Czy ktoś nam uwierzy?
Próbuję zadzwonić do mamy. Odbiera po kilku sygnałach. — Kasiu, co się stało? — pyta zaspanym głosem. — Mamo… Paweł znowu… Jesteśmy na klatce, nie mamy gdzie iść… — Mówiłam ci, żebyś nie wychodziła za niego! Ale teraz? W środku nocy? Co ja mam zrobić? — słyszę w jej głosie rozdrażnienie i zmęczenie. — Proszę cię… — Ale ona już się rozłącza.
Czuję łzy napływające do oczu. Nie mogę płakać przy dzieciach. Muszę być silna. Próbuję przypomnieć sobie numer do ośrodka interwencji kryzysowej. W końcu znajduję go w internecie na telefonie. Dzwonię. Po drugiej stronie słyszę spokojny głos kobiety: — Ośrodek Interwencji Kryzysowej, słucham? — Potrzebuję pomocy… Uciekłam z dziećmi od męża… Nie mamy gdzie spać… — Proszę podać adres, zaraz wyślemy po panią taksówkę.
Czekając na samochód, myślę o tym wszystkim, co straciłam: dom, poczucie bezpieczeństwa, przyjaciółkę… Ale patrzę na dzieci i wiem, że muszę walczyć dalej.
Taksówka przyjeżdża po dwudziestu minutach. Kierowca patrzy na nas ze współczuciem. — Wszystko będzie dobrze — mówi cicho, pomagając mi wsadzić dzieci do środka.
W ośrodku dostajemy mały pokój z dwoma łóżkami i łazienką. Zuzia od razu zasypia przytulona do mnie. Szymek śni niespokojnie, mamrocze przez sen: „Tata nie krzycz…” Głaszczę go po głowie i obiecuję sobie w duchu: już nigdy nie pozwolę, żeby ktoś was skrzywdził.
Rano budzi mnie dźwięk telefonu. To Paweł. Dzwoni raz za razem. Nie odbieram. Pisze wiadomości: „Wróć do domu!”, „Zobaczysz, pożałujesz!”, „Dzieci potrzebują ojca!” Czuję narastający lęk i wstyd. Czy naprawdę jestem złą matką? Czy powinnam była zostać?
W ośrodku poznaję inne kobiety z podobnymi historiami. Basia uciekła od męża alkoholika, który bił ją i dzieci. Marta przez lata znosiła upokorzenia od teściowej i męża tyrana. Każda z nas ma swoją ranę i swoje powody do wstydu.
Wieczorem przychodzi psycholog. Pyta mnie: — Czego pani najbardziej się boi? — Że nie dam rady sama wychować dzieci… Że nikt mi nie pomoże… Że wszyscy będą mnie oceniać… — odpowiadam drżącym głosem.
— To naturalne uczucia — mówi spokojnie. — Ale proszę pamiętać: to nie pani zawiniła. Ma pani prawo do bezpieczeństwa i szczęścia.
Przez kolejne dni uczę się na nowo żyć. Szukam pracy, zapisuję dzieci do przedszkola w nowej dzielnicy. Każdy dzień to walka z lękiem i samotnością.
Pewnego dnia spotykam Magdę na ulicy. Patrzy na mnie ze wstydem. — Kasiu… Przepraszam cię za tamtą noc… Bałam się… Marek groził mi rozwodem… — Rozumiem cię — mówię cicho, choć w środku czuję żal i pustkę.
Wieczorem siedzę przy oknie w naszym nowym pokoju i patrzę na śpiące dzieci. Myślę o tym wszystkim, co przeszłyśmy przez ostatnie tygodnie.
Czy naprawdę można zacząć wszystko od nowa? Czy ktoś jeszcze uwierzy kobiecie, która uciekła z domu w środku nocy?
Może to właśnie jest nadzieja: że nawet na zimnych schodach można znaleźć siłę, by pójść dalej.