Miłość na kredyt: Historia Magdy z blokowiska
— Wyjdź. — Głos Pawła był zimny jak kafelki pod moimi bosymi stopami. Stałam w przedpokoju z walizką w dłoni, a za mną drzwi do pokoju dzieci, które spały nieświadome, że ich świat właśnie się wali. — Wyjdź, Magda. Nie chcę cię tu więcej widzieć.
Nie płakałam. Nie miałam już łez. W środku czułam tylko pustkę i wstyd. Przez lata powtarzałam sobie, że dla rodziny warto znosić wszystko. Nawet to, że mąż wracał coraz później, coraz częściej śmierdział cudzymi perfumami i coraz rzadziej patrzył mi w oczy. Przez lata tłumaczyłam dzieciom, że tata jest zmęczony, że musi pracować, że dlatego nie ma go na urodzinach, na wywiadówkach, na śniadaniach.
— Mamo, czemu tata krzyczy? — zapytała kiedyś Zosia, mając pięć lat. — Bo jest mu smutno — skłamałam i przytuliłam ją mocno.
Ale tego wieczoru nie było już miejsca na kłamstwa. Paweł stał w drzwiach kuchni, zaciśnięte pięści, czerwona twarz. — Zabrałaś mi wszystko — syknął. — Nawet spokój.
— To ty mnie zdradziłeś — wyszeptałam. — To ty przestałeś się starać.
— Bo jesteś nudna! — wybuchł. — Siedzisz tylko z tymi dziećmi i narzekasz! Myślisz, że ktoś chce żyć z taką kobietą?
Zamknęłam oczy. Widziałam siebie sprzed lat: młodą dziewczynę z blokowiska na warszawskim Ursynowie, która marzyła o wielkiej miłości i własnym mieszkaniu. Paweł był wtedy inny. Przynosił mi kawę do łóżka, pisał liściki zostawiane w kieszeni płaszcza. Mówił: „Z tobą mogę wszystko”.
Wszystko się zmieniło po ślubie. Najpierw kredyt na mieszkanie – rata większa niż pensja. Potem dzieci – najpierw Zosia, potem Bartek. Ja na urlopie macierzyńskim, on coraz bardziej nieobecny.
— Magda, musisz wrócić do pracy — powtarzała mama przez telefon. — Nie możesz być zależna od faceta.
— Mamo, nie dam rady. Bartek ciągle choruje…
— Każdy daje radę! Ja wychowałam was sama po śmierci ojca i nie narzekałam!
Zaciskałam zęby i milczałam. Mama nigdy nie rozumiała mojej słabości. Dla niej życie to była walka o przetrwanie – bez miejsca na sentymenty.
W końcu wróciłam do pracy w sklepie spożywczym na osiedlu. Zostawiałam dzieci u sąsiadki, która brała za to 15 złotych za godzinę i czasem podkradała mi mleko z lodówki. Paweł narzekał: — Po co ci ta praca? I tak nic nie zarabiasz.
Ale ja wiedziałam, że muszę mieć choć trochę własnych pieniędzy.
Z czasem Paweł coraz częściej znikał na „delegacje”. Zaczęły przychodzić SMS-y od nieznanych kobiet: „Dzięki za wczoraj”, „Tęsknię”. Raz znalazłam w jego kurtce rachunek z hotelu pod Warszawą.
— To służbowy wyjazd! — krzyczał. — Wymyślasz!
Wymyślałam? Może chciałam wierzyć w kłamstwa bardziej niż on sam.
Wszystko pękło w grudniu, tuż przed Wigilią. Paweł wrócił pijany o drugiej w nocy i powiedział: — Mam dość tej szopki. Wyprowadzam się do Izy.
— Do kogo?
— Do kobiety, która mnie rozumie! — rzucił kluczami o podłogę.
Przez tydzień spałam na kanapie w salonie, udając przed dziećmi, że tata wyjechał w delegację. W końcu przyszedł z nią – z Izabelą – wysoką blondynką w futrze i szpilkach.
— To jest teraz mój dom — powiedziała bezczelnie.
— Magda, podpisz papiery rozwodowe — rzucił Paweł. — Albo będzie gorzej.
Zadzwoniłam do mamy. Myślałam, że mnie przytuli przez telefon, powie: „Córeczko, wracaj do domu”. Ale usłyszałam tylko:
— Sama tego chciałaś. Trzeba było nie wychodzić za mąż za pierwszego lepszego.
Zostałam sama z dwójką dzieci i kredytem na mieszkanie.
Przez kilka tygodni żyliśmy jak duchy. Dzieci płakały nocami, ja nie spałam wcale. W pracy patrzyli na mnie z litością – nawet pani Jadzia z warzywniaka przyniosła mi pomarańcze i powiedziała: „Trzymaj się, Magda”.
Pewnego dnia Bartek dostał wysokiej gorączki. Zadzwoniłam do Pawła:
— Bartek jest chory. Może byś go odwiedził?
— Nie mam czasu! — rzucił i rozłączył się.
Wtedy coś we mnie pękło. Przestałam czekać na cud.
Zaczęłam szukać pomocy – najpierw u psychologa w poradni rodzinnej na osiedlu. Potem u prawnika z urzędu miasta – dowiedziałam się, że mogę walczyć o alimenty i mieszkanie dla siebie i dzieci.
Mama zadzwoniła po miesiącu:
— No i co teraz? Będziesz siedzieć i płakać?
— Nie mamo — odpowiedziałam cicho. — Będę walczyć.
Powoli zaczynałam oddychać pełną piersią. Zosia zaczęła rysować uśmiechnięte buzie zamiast czarnych chmur. Bartek przestał moczyć się w nocy.
Paweł próbował wrócić po pół roku:
— Magda… Iza mnie zostawiła…
Patrzyłam na niego obojętnie:
— Już tu nie mieszkasz.
Próbował mnie przekupić kwiatami i czekoladkami dla dzieci:
— Zastanów się… Dla dobra rodziny…
Ale ja już wiedziałam: rodzina to nie teatrzyk dla sąsiadów ani kredyt spłacany wspólnie przez łzy.
Dziś jestem sama – ale nie samotna. Mam pracę, dzieci i siebie samą po raz pierwszy od lat.
Czasem patrzę w lustro i pytam: czy można jeszcze komuś zaufać? Czy miłość to zawsze kompromis za wszelką cenę? Co wy byście zrobili na moim miejscu?