Trzy małżeństwa, jeden strach: Czy samotność to mój los?

— Znowu wracasz tak późno? — zapytałam cicho, stojąc w progu kuchni, kiedy Andrzej po raz kolejny przekroczył próg naszego mieszkania po dwudziestej trzeciej. W jego oczach nie było już czułości, a tylko zmęczenie i coś jeszcze — coś, czego nie chciałam nazywać. Może obojętność? Może rozczarowanie?

To był trzeci raz, kiedy próbowałam zbudować dom. Trzeci raz, kiedy starałam się być tą idealną żoną — taką, jaką chciała widzieć mnie mama, jaką wyobrażały sobie koleżanki z pracy, jaką pokazywały seriale w telewizji. Ale czy ktoś naprawdę wie, co to znaczy być „idealną”?

Mam na imię Barbara. Mam pięćdziesiąt dwa lata i trzy nazwiska w dowodzie — każde po innym mężu. Każde z nich nosiłam z dumą i nadzieją, że tym razem się uda. Że tym razem nie zawiodę ani siebie, ani jego.

Pierwszy był Tomek. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie. Był szalony, spontaniczny, miał marzenia większe niż nasze wspólne mieszkanie na Podgórzu. Wierzyłam, że razem podbijemy świat. Gotowa byłam dla niego rzucić wszystko — nawet własne plany o karierze nauczycielki. Chciał wyjechać do Anglii? Pojechałam z nim. Chciał wrócić do Polski? Spakowałam walizki bez słowa sprzeciwu. Przez pięć lat byłam jego cieniem, jego wsparciem i powierniczką. Ale kiedy pojawiły się pierwsze rysy — jego zdrada z koleżanką z pracy — nie potrafiłam już udawać, że wszystko jest dobrze. „Barbarka, ty zawsze taka dobra… Ale ja potrzebuję kogoś bardziej szalonego” — powiedział mi wtedy. Pękło we mnie coś na zawsze.

Po rozwodzie wróciłam do rodziców do Tarnowa. Mama powtarzała: „Nie martw się, dziecko, jeszcze znajdziesz szczęście”. Tata milczał, ale widziałam w jego oczach zawód. Wtedy obiecałam sobie: następnym razem będę lepsza. Bardziej wyrozumiała, bardziej kobieca, mniej wymagająca.

Drugi był Marek — wdowiec z dwójką dzieci. Poznaliśmy się na weselu kuzynki. Był czuły, spokojny, miał w sobie coś ojcowskiego. Szybko się zakochałam — może dlatego, że tak bardzo pragnęłam rodziny? Zostałam macochą dla dwóch nastolatków i przez cztery lata próbowałam być dla nich matką, której im brakowało. Gotowałam obiady na pięć dań, pomagałam w lekcjach, chodziłam na wywiadówki. Marek doceniał moje starania — przynajmniej na początku. Potem coraz częściej zamykał się w swoim świecie: praca, telewizor, piwo wieczorem. Dzieci nigdy mnie nie zaakceptowały. „Nie jesteś naszą mamą!” — krzyknęła kiedyś Ola podczas kłótni o bałagan w pokoju. To bolało bardziej niż cokolwiek innego.

Kiedy Marek zaczął znikać na całe weekendy pod pretekstem delegacji, wiedziałam już, że to koniec. Próbowałam rozmawiać, prosić o terapię małżeńską — śmiał się tylko i mówił: „Barbarka, nie przesadzaj”. Odeszłam po cichu, zostawiając mu klucze i list: „Przepraszam, nie umiem już walczyć”.

Trzeci był Andrzej — poznaliśmy się przez internet. Był rozwiedziony, bez dzieci, wydawał się dojrzały i gotowy na nowy początek. Przez pierwsze miesiące byłam szczęśliwa jak nigdy wcześniej: wspólne spacery po Plantach, weekendy w górach, rozmowy do późna przy winie. Myślałam: „To jest to! Teraz już wiem, jak być idealną żoną”.

Starałam się nie narzekać, nie pytać o przeszłość, nie robić scen o drobiazgi. Gotowa byłam zaakceptować wszystko — nawet jego dziwne milczenie po powrocie z pracy czy coraz częstsze wyjazdy służbowe. Ale kiedy pewnego dnia znalazłam w jego telefonie wiadomości do innej kobiety — świat znów mi się zawalił.

— Dlaczego? — zapytałam wtedy przez łzy.
Andrzej wzruszył ramionami: — Bo chyba nigdy nie byłaś naprawdę szczęśliwa ze mną.

Może miał rację? Może za bardzo chciałam być idealna dla innych, a zapomniałam o sobie?

Teraz siedzę sama w naszym pustym mieszkaniu na osiedlu w Nowej Hucie i patrzę przez okno na bawiące się dzieci sąsiadów. Mam pięćdziesiąt dwa lata i boję się przyszłości bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Boję się samotności na starość — tej ciszy wieczorami i pustych świąt przy stole.

Czasem dzwoni mama i pyta: „Barbarka, może wrócisz do domu?” Ale ja już nie wiem, gdzie jest mój dom.

Przyjaciółki mówią: „Zacznij żyć dla siebie!” Ale jak to zrobić po tylu latach życia dla innych?

Często zastanawiam się: czy to ja popełniłam błąd? Czy bycie dobrą żoną oznacza rezygnację z siebie? Czy można jeszcze znaleźć szczęście po tylu porażkach?

Może samotność to nie kara za moje błędy, tylko szansa na odnalezienie siebie? A może to tylko kolejna iluzja?

Czy ktoś z Was też boi się samotności tak jak ja? Czy można jeszcze nauczyć się kochać siebie po tylu rozczarowaniach?