Zbyt wcześnie dorosła: Moja walka o rodzinę, której nikt nie chciał
– Co ty sobie wyobrażałaś?! – głos mamy przebił ciszę kuchni jak nóż. Stałam oparta o lodówkę, ściskając w dłoni test ciążowy. Ręce mi drżały, a w gardle czułam gulę, której nie mogłam przełknąć. Tata siedział przy stole, patrzył przez okno na szare podwórko, jakby miał nadzieję, że to wszystko zaraz się skończy.
– Mamo, ja… – zaczęłam, ale głos mi się załamał.
– Nie mów do mnie teraz! – przerwała mi ostro. – Masz siedemnaście lat! Co ty sobie myślałaś?!
Wiedziałam, że nie mam odpowiedzi. Sama nie wiedziałam, co myśleć. Jeszcze tydzień temu byłam zwykłą licealistką z małego miasteczka pod Kielcami. Chodziłam na wagary z Olą, pisałam ściągi z matematyki i marzyłam o studiach w Krakowie. A teraz? Teraz miałam w sobie nowe życie i czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek.
Kuba, ojciec dziecka, nie odezwał się od dwóch dni. Wysłałam mu zdjęcie testu i dostałam tylko krótkie: „Musimy pogadać”. Ale nie przyszedł. Zresztą, co miałby powiedzieć? Jego rodzice byli jeszcze bardziej konserwatywni niż moi. Wiedziałam, że nie mogę na niego liczyć.
Mama płakała całą noc. Słyszałam jej szloch przez cienką ścianę. Tata milczał. Rano przy śniadaniu spojrzał na mnie z takim rozczarowaniem, że chciałam zniknąć. Przez kolejne dni w domu panowała cisza. Chodziłam do szkoły jak cień, unikałam spojrzeń koleżanek. Ola próbowała mnie pocieszać:
– Może jeszcze wszystko się ułoży? – szepnęła na przerwie.
– Ola, ja nawet nie wiem, czy chcę to dziecko – wybuchnęłam nagle. – Boję się! Boję się wszystkiego!
Ola przytuliła mnie mocno. Ale wiedziałam, że jej wsparcie nie wystarczy.
W szkole plotki rozeszły się błyskawicznie. Nauczycielka biologii patrzyła na mnie z politowaniem, a dyrektorka wezwała mnie do gabinetu:
– Martyna, musisz wiedzieć, że szkoła ci pomoże… Ale musisz też być odpowiedzialna. To nie jest łatwa sytuacja.
Odpowiedzialność. Słowo, które powtarzali wszyscy dorośli wokół mnie. A ja czułam się jak dziecko zamknięte w pułapce dorosłości.
W domu było coraz gorzej. Mama zaczęła mówić o adopcji:
– Jesteś za młoda! Oddaj to dziecko komuś, kto je pokocha! – krzyczała.
Tata tylko kiwał głową. Czułam się zdradzona przez wszystkich. Próbowałam rozmawiać z Kubą, ale on unikał mnie coraz bardziej. W końcu napisał: „Nie dam rady. Moi rodzice każą mi wyjechać do Niemiec na wakacje i tam zostać”.
Zostałam sama.
Pewnej nocy spakowałam plecak i wyszłam z domu. Nie miałam dokąd pójść, więc poszłam do babci Heli na drugi koniec miasta. Babcia otworzyła drzwi w szlafroku i bez słowa przytuliła mnie mocno.
– Dziecko moje… – wyszeptała tylko.
U babci było inaczej. Cicho, spokojnie. Mogłam płakać bez wstydu. Babcia parzyła mi herbatę z malinami i głaskała po włosach.
– Martynko, życie czasem daje nam trudne lekcje – mówiła cicho. – Ale to twoje życie. Twoje dziecko. Nikt nie ma prawa decydować za ciebie.
Po raz pierwszy poczułam ulgę.
Przez kolejne tygodnie mieszkałam u babci. Mama dzwoniła rzadko, tata wcale. W szkole byłam już tylko „tą w ciąży”. Czułam się jak trędowata. Ale powoli zaczynałam oswajać myśl, że będę mamą.
Pewnego dnia mama przyszła do babci. Stałyśmy naprzeciwko siebie w kuchni.
– Martyna… – zaczęła cicho. – Przepraszam cię. Bałam się o ciebie… O nas wszystkich.
Popłakałyśmy się obie.
Zaczęłyśmy rozmawiać o przyszłości. O tym, jak to będzie wyglądało. Mama obiecała pomóc przy dziecku, ale tata był nieugięty:
– Zmarnowałaś sobie życie – powiedział mi prosto w oczy.
Te słowa bolały najbardziej.
Ciąża była trudna. Często płakałam po nocach ze strachu przed porodem i tym, co będzie potem. Ale kiedy po raz pierwszy poczułam ruchy dziecka, coś we mnie pękło – pojawiła się nadzieja.
Urodziłam córeczkę w listopadzie. Mała Zosia była drobna i krzyczała tak głośno, że pielęgniarki śmiały się: „Będzie walczyć o swoje!”.
Mama była przy mnie cały czas. Tata przyszedł dopiero po kilku dniach. Stanął nad łóżkiem i patrzył na Zosię długo w milczeniu.
– Jest podobna do ciebie – powiedział cicho i wyszedł.
Wróciłyśmy do domu babci. Mama pomagała mi przy Zosi, tata odwiedzał nas rzadko i zawsze był spięty. Kuba nigdy nie pojawił się w szpitalu ani potem.
Były dni, kiedy miałam ochotę wszystko rzucić i uciec gdzieś daleko. Ale patrzyłam na Zosię i wiedziałam, że muszę być silna dla niej.
Dziś minęły dwa lata od tamtych wydarzeń. Zosia biega po ogrodzie babci i śmieje się głośno. Mama znów jest moją przyjaciółką, tata powoli zaczyna akceptować naszą nową rodzinę.
Czasem myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę można dorosnąć z dnia na dzień? Czy rodzina to coś, co trzeba wywalczyć – nawet jeśli nikt jej nie chce? Może właśnie wtedy jest najprawdziwsza?