Trzy kotlety mielone i jedna prawda: Gorzki smak rodzinnego obiadu, który zmienił wszystko
– Ile razy mam ci powtarzać, że nie lubię mielonych z koperkiem? – głos Marka przeciął kuchnię jak nóż. Stałam przy kuchence, z łyżką w dłoni, a zapach smażonych kotletów mieszał się z czymś ciężkim, czego nie potrafiłam nazwać.
Spojrzałam na niego, próbując nie pokazać, jak bardzo mnie to zabolało. – Przepraszam, zapomniałam… – wymamrotałam, choć przecież pamiętałam doskonale. Kiedyś lubił koper. Kiedyś lubił wszystko, co robiłam.
Dzieci siedziały przy stole, cicho jak nigdy. Zosia bawiła się widelcem, a Kuba patrzył w okno. W powietrzu wisiała cisza, która bolała bardziej niż krzyk.
– Może następnym razem po prostu zamówimy pizzę? – dodał Marek z przekąsem, nie patrząc mi w oczy.
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Przez lata starałam się być dobrą żoną i matką. Odkładałam siebie na później, bo przecież rodzina jest najważniejsza. Gotowałam, prałam, pracowałam na pół etatu w bibliotece, żeby mieć czas dla dzieci. Marek wracał zmęczony z pracy i zawsze miał jakieś „ale”. Ale nigdy nie było tak ostre jak dziś.
Wzięłam głęboki oddech i postawiłam talerze na stole. – Smacznego – powiedziałam cicho.
Zosia spojrzała na mnie niepewnie. – Mamo, ja lubię koper… – szepnęła.
Uśmiechnęłam się do niej blado. – Wiem, kochanie.
Obiad przebiegł w milczeniu. Słyszałam tylko dźwięk sztućców i tykanie zegara. Po wszystkim Marek wstał od stołu, nawet nie patrząc na mnie. – Idę do garażu – rzucił przez ramię.
Zostałam sama z dziećmi i stertą brudnych naczyń. Ręce mi drżały, gdy zmywałam talerze. Woda była gorąca, ale czułam się zimna w środku.
Wieczorem usiadłam na kanapie z kubkiem herbaty. Dzieci już spały. Słyszałam odgłosy z garażu – Marek majstrował przy samochodzie albo po prostu uciekał ode mnie.
W głowie kłębiły mi się myśli. Czy naprawdę jestem taka beznadziejna? Czy to wszystko moja wina? Przypomniałam sobie nasze początki – długie spacery po Krakowie, śmiech, wspólne plany. Gdzie to się wszystko podziało?
Następnego dnia zadzwoniła do mnie mama.
– Iwonko, jak tam u was?
Chciałam powiedzieć: „Dobrze”, ale głos mi się załamał.
– Mamo… chyba już nie daję rady.
Mama westchnęła ciężko.
– Kochanie, pamiętaj, że nie musisz być zawsze silna. Czasem trzeba pomyśleć o sobie.
Ale jak? Jak mam myśleć o sobie, kiedy wszyscy czegoś ode mnie chcą?
Wieczorem Marek wrócił późno. Pachniał papierosami i czymś obcym.
– Gdzie byłeś? – zapytałam cicho.
– U Tomka. Musiałem pogadać – odpowiedział bez emocji.
Chciałam zapytać: „O czym? O mnie? O tym cholernym koperku?” Ale nie miałam siły na kolejną kłótnię.
Zamiast tego poszłam do łazienki i zamknęłam się na klucz. Usiadłam na brzegu wanny i pozwoliłam sobie na łzy. Płakałam cicho, żeby dzieci nie słyszały.
W kolejnych dniach Marek był coraz bardziej nieobecny. Zostawiał niedopite kawy na stole, zapominał o urodzinach Zosi. Czułam się przezroczysta.
Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole. Dzieci już spały.
– Musimy pogadać – powiedziałam drżącym głosem.
Marek spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem.
– O czym?
– O nas. O tym, co się z nami dzieje.
Wzruszył ramionami.
– Nie wiem… Może po prostu się wypaliło?
Te słowa uderzyły mnie jak policzek.
– Wypaliło? Po tylu latach? Po dzieciach? Po wszystkim?
Marek spuścił wzrok.
– Nie wiem, Iwona… Może za dużo od siebie wymagamy? Może ty za dużo wymagasz ode mnie?
Poczułam gniew i smutek jednocześnie.
– Ja? Ja tylko chciałam, żebyśmy byli rodziną! Żeby dzieci miały dom!
Marek milczał długo.
– Może powinniśmy zrobić sobie przerwę…
Przerwa. Słowo, które brzmi jak wyrok.
Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Dzieci coś wyczuwały – Zosia coraz częściej przychodziła do mnie w nocy, Kuba zamknął się w sobie.
Zaczęłam chodzić na długie spacery po parku. Patrzyłam na ludzi – zakochane pary, matki z dziećmi, starszych panów karmiących gołębie. Zazdrościłam im spokoju.
Pewnego dnia spotkałam Anię – dawną koleżankę ze studiów.
– Iwona! Co u ciebie?
Nie potrafiłam udawać.
– Źle… Wszystko się sypie.
Ania przytuliła mnie mocno.
– Pamiętaj, że masz prawo być szczęśliwa. Nie jesteś tylko żoną i matką. Jesteś też sobą.
Te słowa zostały ze mną na długo. Wieczorem spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę zmęczoną życiem, ale jeszcze niepokonaną.
Zaczęłam robić małe rzeczy dla siebie – kupiłam książkę do czytania przed snem, poszłam do fryzjera po raz pierwszy od lat. Dzieci zauważyły zmianę – Zosia powiedziała: „Mamo, ładnie wyglądasz”.
Marek patrzył na mnie inaczej – trochę zaskoczony, trochę niepewny.
Nie wiem jeszcze, co będzie dalej z naszym małżeństwem. Ale wiem jedno: nie mogę już dłużej żyć tylko dla innych. Muszę znaleźć siebie na nowo.
Czy naprawdę trzeba czekać aż wszystko się rozpadnie, żeby zacząć myśleć o własnym szczęściu? A może można nauczyć się kochać siebie wcześniej? Co Wy o tym myślicie?