Zaryzykowałam wszystko dla moich trojaczków – historia matki, która nie posłuchała lekarzy

– Pani Anno, musimy być szczerzy. Jeśli nie zdecyduje się pani na redukcję ciąży, może pani stracić wszystkie dzieci…

Słowa doktora Nowaka dźwięczały mi w uszach jeszcze długo po wyjściu z gabinetu. Siedziałam na zimnym krześle w szpitalnym korytarzu, ściskając w dłoni zdjęcie z USG. Troje maleńkich serduszek biło we mnie, a ja miałam wybrać, które z nich zasługuje na życie? To przecież niemożliwe.

Mój mąż, Tomek, patrzył na mnie bezradnie. – Anka, musimy to przemyśleć. Ja… ja nie chcę cię stracić – wyszeptał, łapiąc mnie za rękę. Widziałam w jego oczach strach i bezsilność. Ale ja już wiedziałam. Nie mogłam być sędzią dla własnych dzieci.

Wróciliśmy do domu w milczeniu. Mama czekała na nas z gorącą herbatą. – Co powiedzieli lekarze? – zapytała, choć widziała po naszych twarzach, że nie przynieśliśmy dobrych wieści.

– Chcą, żebym wybrała… – głos mi się załamał. Mama przytuliła mnie mocno, a ja rozpłakałam się jak dziecko.

Przez kolejne dni nie spałam. Każda myśl była jak igła w sercu. Przeglądałam fora internetowe, szukałam historii podobnych do mojej. Większość kobiet pisała o stracie, o żałobie, o poczuciu winy. Ale były też te, które walczyły do końca i czasem wygrywały.

Tomek próbował mnie przekonać:
– Kochanie, jeśli coś ci się stanie… Nie przeżyję tego. Może powinniśmy posłuchać lekarzy?

– A jeśli potem nie będę mogła spojrzeć sobie w oczy? – odpowiedziałam drżącym głosem.

W końcu podjęłam decyzję. Zadzwoniłam do doktora Nowaka.
– Nie zgadzam się na redukcję. Chcę walczyć o całą trójkę.

W słuchawce zapadła cisza.
– Rozumiem pani wybór, ale musimy być przygotowani na wszystko – powiedział cicho.

Od tego dnia każdy tydzień był walką o przetrwanie. Leżałam w szpitalu na oddziale patologii ciąży, podłączona do kroplówek i monitorów. Każdy skurcz był jak dzwonek alarmowy. Pielęgniarki patrzyły na mnie z litością, a inne pacjentki szeptały za plecami:
– To ta z trojaczkami…

Mama przychodziła codziennie z domowym rosołem i ciepłym kocem. Tomek przynosił mi książki i czytał na głos, żeby odciągnąć moje myśli od strachu. Ale najgorsze były noce – wtedy czułam się najbardziej samotna i bezradna.

Pewnej nocy dostałam silnych skurczów. Lekarze wbiegli do sali, światło raziło mnie w oczy, a ja krzyczałam z bólu:
– Proszę ratować moje dzieci!

Obudziłam się po cesarskim cięciu. Obok łóżka siedział Tomek, blady jak ściana.
– Jak…? – wyszeptałam.
– Są… żyją. Wszystkie trzy – odpowiedział ze łzami w oczach.

Ale radość była przedwczesna. Moje córeczki: Zosia, Hania i synek Michałek przyszli na świat w 28 tygodniu ciąży. Byli tacy mali, że mieścili się w dłoniach lekarzy. Przez pierwsze tygodnie walczyli o każdy oddech w inkubatorach.

Codziennie siedziałam przy ich łóżeczkach na neonatologii, śpiewałam im kołysanki przez plastikowe ścianki inkubatorów i modliłam się o cud. Razem z innymi matkami dzieliłyśmy się historiami i łzami:
– Moja córeczka miała dziś pierwszy raz otwarte oczka – mówiła Kasia z sąsiedniej sali.
– Michałek sam oddycha przez pięć minut! – chwaliłam się ja.

Ale były też chwile rozpaczy. Pewnej nocy zadzwonił telefon ze szpitala:
– Pani Anno, stan Hani się pogorszył…

Serce mi pękło. Przez całą noc siedziałam przy jej inkubatorze, trzymając maleńką rączkę przez otwór w szybie.
– Haniu, proszę… walcz – szeptałam.

Rano lekarz powiedział:
– Jest silna. Przetrwała kryzys.

Po trzech miesiącach mogliśmy zabrać dzieci do domu. Nasze mieszkanie zamieniło się w szpital polowy: inhalatory, sterylizatory, leki i harmonogramy karmień co dwie godziny. Byliśmy wykończeni, ale szczęśliwi.

Rodzina nie zawsze rozumiała naszą decyzję.
– Po co ryzykowałaś? Mogłaś mieć jedno zdrowe dziecko i żyć spokojnie – mówiła ciotka Basia podczas świąt.
– A jeśli któreś z nich będzie chore? Jak sobie poradzicie? – dopytywał brat Tomka.

Ale patrząc na moje dzieci śpiące razem w jednym łóżeczku wiedziałam, że zrobiłabym to samo jeszcze raz.

Dziś Zosia jest uparta jak osiołek i uwielbia rysować koty. Hania ma słabsze płuca i częściej choruje, ale nadrabia pogodą ducha i śmiechem. Michałek jest naszym cudem – najmniejszy z rodzeństwa, ale najbardziej ciekawski i odważny.

Czasem budzę się w nocy zlękniona: czy podjęłam dobrą decyzję? Czy nie naraziłam ich na cierpienie? Ale potem słyszę ich śmiech dobiegający z pokoju obok i wiem, że życie to nie matematyka – nie da się go podzielić bez bólu.

Czy można być dobrą matką, jeśli wybiera się sercem zamiast rozumu? Czy odwaga to upór czy miłość? Czasem sama nie znam odpowiedzi…