Cisza we mnie: Jak przeżyłam raka i zdradę najbliższych
„Nie możemy ci pomóc, Agnieszka. Każdy ma swoje życie.” Te słowa mojej siostry, Magdy, rozbrzmiewały w mojej głowie jak echo, kiedy siedziałam na zimnej podłodze łazienki, ściskając w dłoni kartkę z diagnozą. Rak piersi, drugi stopień. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Po prostu patrzyłam w lustro, próbując zrozumieć, jak to możliwe, że wszystko, co budowałam – zaufanie, bliskość, poczucie bezpieczeństwa – rozsypało się w jednej chwili.
Mój ojciec, Zbigniew, tylko wzruszył ramionami, gdy mu powiedziałam. „Wiesz, że nie mamy pieniędzy na twoje leczenie. Musisz sobie radzić sama.” Mama milczała, patrząc przez okno na szare blokowisko, jakby tam miała znaleźć odpowiedź. Mój brat Paweł nawet nie przyszedł tego dnia. Wysłał mi SMS-a: „Daj znać, jak będzie lepiej.”
Po raz pierwszy w życiu poczułam prawdziwą samotność. Nie tę, gdy siedzisz sama w pokoju – tę, która ściska ci serce i nie puszcza. W szpitalu powiedziano mi, że chemia będzie ciężka, ale nikt nie ostrzegł mnie, jak trudno jest przechodzić przez to wszystko bez czyjejś dłoni.
Pierwsza chemia minęła jak we śnie. Pielęgniarka Basia była jedyną osobą, która uśmiechnęła się do mnie ciepło. „Dasz radę, Agnieszka. Musisz tylko wierzyć.” Skinęłam głową, ale nie wierzyłam już w nic. Wymiotowałam godzinami, trzęsłam się z zimna i gorączki, a kiedy zasypiałam, budziły mnie koszmary – widziałam rodzinę odwracającą się ode mnie plecami.
Pewnego dnia, siedząc na ławce przed Instytutem Onkologii na Ursynowie, podszedł do mnie starszy pan. „Mogę się przysiąść?” zapytał cicho. Kiwnęłam głową. „Moja żona tu leży. Rak płuc. Wie pani… rodzina to ci, którzy zostają, gdy wszyscy inni odchodzą.” Uśmiechnęłam się gorzko. „A jeśli rodzina odchodzi pierwsza?”
Spojrzał na mnie smutno. „To trzeba znaleźć rodzinę w sobie.”
Te słowa wracały do mnie przez kolejne dni. Zaczęłam pisać dziennik – notowałam każdy strach i każdą złość na Magdę, która nie odbierała telefonu; na mamę, która przestała gotować moją ulubioną pomidorową „bo nie ma czasu”; na ojca, który coraz częściej znikał z domu.
Któregoś wieczoru zadzwonił telefon. To była moja przyjaciółka z podstawówki, Marta. „Słyszałam… Dlaczego mi nie powiedziałaś?” Jej głos drżał. „Nie chciałam nikogo obciążać”, skłamałam. Marta przyszła następnego dnia z siatką pełną mandarynek i książek. Siedziała ze mną godzinami, opowiadała głupoty z liceum i śmiała się tak szczerze, że pierwszy raz od miesięcy poczułam ciepło.
Ale rodzina… Rodzina nadal milczała. Magda wrzucała zdjęcia z Mazur na Facebooka, Paweł chwalił się nowym motocyklem, a mama wszystkim powtarzała, że „ma za dużo na głowie”.
W końcu zebrałam się na odwagę i poszłam do nich. Siedzieli przy stole, oglądali telewizję. „Chciałam was zapytać – dlaczego?” Głos mi drżał, ale nie płakałam. Ojciec nawet nie spojrzał w moją stronę. Mama wzruszyła ramionami: „Nie wiemy jak ci pomóc.” Magda westchnęła: „Zawsze byłaś silna, Agnieszka. Przyzwyczailiśmy się, że to ty wszystko ogarniasz.”
Wtedy zrozumiałam – nie odeszli dlatego, że mnie nie kochają. Odeszli, bo nie umieli poradzić sobie z moją słabością. Moja choroba przypomniała im o ich własnym strachu przed bezradnością.
Wróciłam do siebie i postanowiłam już nie szukać ich wsparcia. Zaczęłam chodzić na terapię do pani doktor Anny – powiedziała mi: „Cisza nie jest wrogiem. W ciszy możesz usłyszeć siebie.”
Uczyłam się gotować dla siebie samej, śmiać się do lustra, pisać listy do siebie sprzed lat i tej z przyszłości. Marta zabierała mnie na spacery po Polu Mokotowskim zawsze wtedy, gdy miałam siłę wyjść z domu. Poznałam Basię z oddziału – razem snułyśmy plany na przyszłość mimo prognoz.
Najtrudniejsze były noce po chemii – leżałam w ciemności i czułam jak moje ciało się poddaje. Wtedy szeptałam do siebie: „Wytrzymaj jeszcze jeden dzień.”
Minął rok od diagnozy do ostatniej chemii. Włosy wypadały mi garściami, ale oczy błyszczały mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Na ostatniej kontroli doktor Kowalski powiedział: „Remisja.” Nie wiedziałam czy płakać czy się śmiać.
Rodzina nie pojawiła się nawet wtedy. Ale Marta była ze mną. Basia też przyszła z kwiatami. Nawet ten starszy pan z ławki – pan Marian – przyniósł mi czekoladki.
Dziś mieszkam sama w małym mieszkaniu na Ochocie. Czasem rozmawiam z rodziną przez telefon, ale już niczego od nich nie oczekuję. Nauczyłam się, że rodzina to nie tylko ci z którymi dzielisz krew – to ci, którzy zostają kiedy inni odchodzą.
Czasem myślę: Czy byłabym tą samą osobą, gdyby mnie nie zostawili? Czy kiedykolwiek odkryłabym ile mogę sama? Może życie odbiera nam wszystko po to, byśmy znaleźli to, czego naprawdę potrzebujemy.
A wy? Czy potrafilibyście wybaczyć rodzinie, która zostawia was w najtrudniejszym momencie?