Myślałam, że jestem częścią rodziny mojego męża. Okazało się, że się myliłam – historia o samotności wśród bliskich

– Znowu nie przyjedziesz na niedzielny obiad? – głos teściowej przeszył ciszę w kuchni, gdzie właśnie zmywałam naczynia po śniadaniu. Piotr nawet nie podniósł wzroku znad telefonu.

– Mamo, przecież mówiłem, że mamy dużo pracy – rzucił beznamiętnie.

Zacisnęłam dłonie na szklance. W tej rodzinie niedzielne obiady były świętością. Zawsze marzyłam o takich tradycjach, bo w moim domu rodzinnym niczego takiego nie było. Rodzice byli wiecznie zajęci – mama pracowała po godzinach w urzędzie, tata prowadził własną firmę i wracał późno. Odkąd pamiętam, to babcia odbierała mnie z przedszkola, gotowała obiady i tuliła do snu. Rodzice pojawiali się wieczorem, czasem nawet nie całując mnie na dobranoc.

Kiedy poznałam Piotra na studiach w Warszawie, zakochałam się nie tylko w nim, ale i w jego rodzinie. Jego mama, pani Teresa, wydawała się ciepła i serdeczna. Ojciec – pan Marek – zawsze żartował przy stole. Starsza siostra Piotra, Ania, zapraszała mnie na kawę i plotki. Wydawało mi się, że w końcu znalazłam swoje miejsce.

Ale wszystko zaczęło się zmieniać po ślubie. Najpierw drobiazgi: Ania przestała dzwonić, a pani Teresa coraz częściej krytykowała moje gotowanie. – U nas zawsze robiło się rosół na niedzielę, a nie jakieś kremy z dyni – mówiła z uśmiechem, który bardziej ranił niż otwarta krytyka.

Piotr nie zauważał tych drobnych uszczypliwości. – Przesadzasz – powtarzał. – Mama po prostu lubi tradycję.

Ale ja czułam się coraz bardziej wyobcowana. Próbowałam się dostosować: piekłam serniki według przepisu teściowej, kupowałam kwiaty na imieniny pana Marka, pomagałam przy organizacji rodzinnych uroczystości. Zawsze jednak coś było nie tak. – Za słodkie. Za mało śmietany. Za późno przyszłaś – słyszałam raz po raz.

Najgorszy był zeszłoroczny Boże Narodzenie. Siedziałam przy stole jak piąte koło u wozu. Ania z mężem rozmawiali o wakacjach w Chorwacji, pani Teresa opowiadała o nowym przepisie na pierogi, a ja próbowałam wtrącić coś o swojej pracy w bibliotece. Nikt nie słuchał. Nawet Piotr był zajęty rozmową z ojcem o samochodach.

Po kolacji podeszłam do Piotra:
– Czuję się tu obco…
– Przestań wymyślać – westchnął. – To twoje kompleksy.

Poczułam się jak dziecko, które znów próbuje zwrócić na siebie uwagę rodziców i słyszy tylko: „Nie teraz”.

W styczniu zachorowała moja babcia. Spędzałam z nią każdą wolną chwilę w szpitalu. Piotr był coraz bardziej nieobecny. – Muszę zostać dłużej w pracy – tłumaczył się. Teściowa zadzwoniła tylko raz: – Mam nadzieję, że nie zarazisz nas czymś ze szpitala.

Babcia odeszła w lutym. Na pogrzebie pojawiła się tylko Ania – na pięć minut, bo „dzieci czekają w samochodzie”. Piotr stał obok mnie jak obcy człowiek.

Po pogrzebie wróciłam do pustego mieszkania i rozpłakałam się jak dziecko. Nie miałam już nikogo bliskiego poza Piotrem… a on coraz częściej zostawał na noc u rodziców „bo trzeba pomóc tacie”.

Któregoś dnia znalazłam przypadkiem wiadomość na jego telefonie: „Dzięki za wczoraj, było cudownie” – napisała jakaś Kasia. Zamarłam. Piotr tłumaczył się potem, że to koleżanka z pracy i „przesadnie wyraża wdzięczność”. Ale coś we mnie pękło.

Zaczęłam coraz częściej wracać do wspomnień z dzieciństwa: samotne popołudnia przed telewizorem, czekanie na rodziców, rozmowy z babcią o tym, jak ważna jest rodzina…

Pewnego wieczoru usiadłam naprzeciwko Piotra:
– Czy ty mnie jeszcze kochasz?
– Oczywiście… Ale ostatnio jesteś trudna do zniesienia.

Wyszłam wtedy z domu i poszłam przed siebie po ciemnych ulicach Warszawy. Czułam się tak samo zagubiona jak wtedy, gdy miałam siedem lat i czekałam na mamę pod przedszkolem.

Dziś wiem jedno: można być otoczonym ludźmi i czuć się bardziej samotnym niż kiedykolwiek. Rodzina to nie tylko wspólne obiady i tradycje – to poczucie bycia ważnym dla kogoś bez względu na wszystko.

Czy naprawdę można znaleźć swoje miejsce tam, gdzie nikt nie chce cię przyjąć? A może czas nauczyć się być własną rodziną dla samej siebie?