Tak blisko, jak tylko można – opowieść o rodzinie, która prawie się rozpadła
– Nie wierzę, że znowu to zrobiłaś! – głos mojej matki, Barbary, rozbrzmiał w kuchni tak głośno, że aż zatrzęsły się szklanki w kredensie. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w gorącej wodzie, próbując zmyć nie tylko tłuszcz z talerzy, ale i ciężar ostatnich miesięcy. – Mamo, proszę cię… – zaczęłam cicho, ale ona już była rozpędzona. – Znowu byłaś u tej swojej ciotki Haliny! Przecież wiesz, co ona o nas mówi! Że jesteśmy niewdzięczni, że nie dbamy o rodzinę! Po co tam chodzisz? Chcesz mnie do grobu wpędzić?!
Zacisnęłam zęby. Miałam dwadzieścia siedem lat i wciąż czułam się jak dziecko w jej obecności. W naszym domu w Zabrzu od zawsze panowała atmosfera napięcia – jakby każdy dzień był próbą sił między mną a matką. Ojciec, Marian, był cichy i wycofany. Po śmierci mojego brata bliźniaka, Pawła, zamknął się w sobie jeszcze bardziej. Zostałyśmy z mamą same na froncie codziennych bitew.
– Mamo, Halina jest moją chrzestną. Pomogła mi znaleźć pracę w bibliotece. Gdyby nie ona…
– Gdyby nie ona, miałabyś normalną pracę w urzędzie miasta! Tak jak twoja kuzynka Marta! Ale ty zawsze musisz być inna!
Westchnęłam ciężko. W tej rodzinie inność była grzechem śmiertelnym. Nawet mój chłopak, Tomek, nie był mile widziany. – On jest z Bytomia? – pytała matka z pogardą. – Przecież tam sami menele i górnicy! Co on ci może dać? Zobacz na syna sąsiadki – informatyk, mieszkanie po babci, samochód! A ty co? Będziesz się tułać po wynajmowanych klitkach?
Tomek był moją odskocznią od tego wszystkiego. Poznaliśmy się na koncercie jazzowym w Katowicach. Był inny niż wszyscy – spokojny, czuły, słuchał mnie naprawdę. Ale nawet on nie rozumiał do końca mojej relacji z matką.
– Czemu po prostu nie wyprowadzisz się na dobre? – pytał kiedyś, gdy płakałam mu w ramionach po kolejnej kłótni.
– Bo ona nie da mi spokoju… – szepnęłam. – Będzie dzwonić, przychodzić pod drzwi… Ona nie umie być sama.
Wiedziałam, że Tomek ma rację. Ale poczucie winy było silniejsze niż rozsądek. W naszym domu miłość była zawsze warunkowa: „Będę cię kochać, jeśli będziesz taka jak chcę”.
Najgorsze przyszło w dniu imienin ojca. Cała rodzina zebrała się przy stole: ciotki, kuzyni, nawet babcia Stefania przyjechała z Gliwic. Atmosfera była napięta jak struna. Matka uśmiechała się sztucznie, a ja czułam się jak intruz we własnym domu.
W pewnym momencie ciotka Halina podniosła kieliszek:
– Za Mariana! I za to, że mamy siebie nawzajem!
Matka spojrzała na nią lodowato:
– Nie wszyscy potrafią docenić rodzinę…
Wiedziałam, że to do mnie. Wszyscy wiedzieli.
Po kolacji wyszłam na balkon zapalić papierosa. Dołączył do mnie ojciec.
– Nie przejmuj się mamą – powiedział cicho. – Ona taka już jest. Po śmierci Pawła wszystko się w niej zmieniło.
– Ale ja też cierpię…
– Wiem. Ale ona nie umie inaczej.
Tego wieczoru postanowiłam: muszę coś zmienić. Albo zwariuję.
Kilka tygodni później spakowałam walizkę i zamieszkałam z Tomkiem w jego kawalerce na Szombierkach. Matka przez tydzień nie odbierała telefonu. Potem przyszła pod blok i zrobiła awanturę na klatce schodowej:
– Jak mogłaś mnie zostawić?! Po tym wszystkim?!
Sąsiedzi patrzyli przez judasze. Tomek próbował ją uspokoić:
– Pani Barbaro, proszę…
– Ty się nie wtrącaj! To moja córka!
W końcu zeszłam na dół.
– Mamo, muszę żyć swoim życiem…
– A ja? Kto mi pomoże? Kto będzie ze mną na starość?
Poczułam się jak potwór.
Przez kolejne miesiące matka dzwoniła codziennie. Czasem płakała, czasem groziła, że coś sobie zrobi. Ojciec milczał. Tomek coraz częściej wychodził wieczorami sam.
Pewnego dnia wróciłam do pustego mieszkania i znalazłam kartkę: „Nie mogę tak żyć. Kocham cię, ale twoja matka jest wszędzie między nami”.
Zostałam sama.
Matka triumfowała:
– A nie mówiłam? On cię zostawił! Bo nikt cię nie pokocha tak jak matka!
Ale ja już nie chciałam tej miłości.
Zaczęłam terapię u psychologa w Katowicach. Powoli uczyłam się oddychać bez poczucia winy. Znalazłam nową pracę w księgarni na rynku w Zabrzu. Poznałam ludzi takich jak ja – pogubionych, szukających swojego miejsca.
Po roku spotkałam Tomka przypadkiem na przystanku tramwajowym.
– Wyglądasz lepiej – powiedział z uśmiechem.
– Czuję się lepiej.
– Twoja mama…?
– Nadal dzwoni codziennie. Ale już nie odbieram za każdym razem.
Uśmiechnął się smutno.
– Może kiedyś jej przejdzie…
– Może kiedyś zrozumie…
Kilka miesięcy później ojciec trafił do szpitala po zawale serca. Matka zadzwoniła do mnie z płaczem:
– Przyjedź… Proszę…
Pojechałam. Siedziałyśmy razem przy łóżku ojca. Po raz pierwszy od lat trzymałyśmy się za ręce.
– Przepraszam – wyszeptała matka. – Bałam się zostać sama…
Poczułam ulgę i smutek jednocześnie.
Ojciec wrócił do domu po rehabilitacji. Matka zaczęła chodzić na spotkania dla wdów i wdowców (choć ojciec żył!), żeby nauczyć się być samodzielna.
Ja powoli budowałam swoje życie od nowa. Z Tomkiem już nigdy nie byliśmy razem – on znalazł kogoś innego. Ja też nauczyłam się być sama ze sobą.
Dziś mam trzydzieści pięć lat i własne mieszkanie w Gliwicach. Matka dzwoni rzadziej, czasem nawet pyta: „Jak się czujesz?”. Ojciec nauczył się gotować i czasem zaprasza mnie na rosół.
Czasem patrzę na stare zdjęcia i zastanawiam się: czy można kochać kogoś tak bardzo, że aż go ranimy? Czy rodzina to tylko krew i obowiązek? A może prawdziwa bliskość zaczyna się wtedy, gdy pozwalamy sobie odejść?
A Wy? Czy mieliście odwagę postawić granice swoim najbliższym? Czy warto walczyć o siebie nawet wtedy, gdy wszyscy wokół mówią: „Rodzina jest najważniejsza”? Czekam na Wasze historie.