Z lodowatej wody do nowego życia – historia Elżbiety i rodziny Wysockich

Wszystko zaczęło się od krzyku, który rozdarł zimowe powietrze jak nóż. – Ratunku! Pomocy! – rozległo się gdzieś nad rzeką, a ja, Elżbieta Nowicka, zamarłam na środku mostu. Był luty, mróz ścinał powietrze, a śnieg skrzypiał pod butami. Przez chwilę miałam ochotę pobiec dalej – spieszyłam się na rozmowę o pracę, ostatnią szansę po miesiącach bezrobocia. Ale ten krzyk… był tak przerażający, że nie mogłam go zignorować.

Pobiegłam w stronę rzeki. Na brzegu stał mężczyzna w eleganckim płaszczu, blady jak ściana. – On tam jest! – wskazał drżącą ręką na ciemną plamę wśród kry. Bez namysłu rzuciłam torbę na śnieg i ruszyłam na lód. Słyszałam tylko własny oddech i bicie serca. Lód trzeszczał pod moim ciężarem, ale nie zwolniłam. Gdy dotarłam do przerębla, zobaczyłam chłopca – może siedmio-, ośmioletniego – walczącego o każdy oddech.

– Trzymaj się! – wrzasnęłam i wyciągnęłam rękę. Chwycił mnie kurczowo. Lód pękł pod nami, poczułam lodowatą wodę na skórze, ale nie puściłam. Z całych sił ciągnęłam go do brzegu. Ktoś pomógł mi go wyciągnąć – ten sam mężczyzna, który wcześniej stał jak sparaliżowany.

Na brzegu chłopiec kaszlał i płakał. Mężczyzna tulił go do siebie, a ja drżałam z zimna i szoku. – Dziękuję… dziękuję pani… – powtarzał bez końca. Dopiero wtedy poznałam ich nazwiska: chłopiec to Staś Wysocki, a jego dziadek – Roman Wysocki, właściciel połowy miasta: galerii handlowej, hotelu, kilku restauracji.

Zabrali mnie do swojego domu – willi na obrzeżach miasta. Dali mi suche ubrania i gorącą herbatę. Staś nie odstępował mnie na krok. – Proszę pani, uratowała mi pani życie…

Roman patrzył na mnie z wdzięcznością, ale i czymś jeszcze – dystansem? Podejrzliwością? W końcu powiedział: – Proszę przyjąć ode mnie nagrodę. Ile pani sobie życzy?

Poczułam upokorzenie. – Nie chcę pieniędzy za to, co zrobiłam. Każdy by tak postąpił.

Roman zmarszczył brwi. – Nie każdy. Ale skoro nie chce pani pieniędzy… Może potrzebuje pani pracy? W jednej z moich restauracji brakuje zmywaczki. To nie jest zajęcie marzeń, ale pensja jest pewna.

Zawahałam się. Praca to praca – a ja miałam długi i córkę na studiach w Warszawie. – Dobrze – odpowiedziałam cicho.

Tak zaczęła się moja przygoda z rodziną Wysockich. Praca była ciężka i niewdzięczna: dłonie niszczyła gorąca woda i chemia, a personel patrzył na mnie z góry. „To ta od lodu”, szeptali kucharze i kelnerki. Tylko Staś odwiedzał mnie czasem w kuchni, przynosząc rysunki i czekoladki.

Pewnego dnia podsłuchałam rozmowę Romana z jego synem, Pawłem:
– Ojciec, po co ci ta kobieta? Przecież ona nie pasuje do naszego świata.
– Zawdzięczamy jej życie Stasia.
– Ale ona… wygląda jakby spała pod mostem! Co ludzie powiedzą?

Zacisnęłam pięści. Nie spałam pod mostem, ale bywały dni, gdy niewiele mi brakowało. Po śmierci męża wszystko się posypało: kredyt we frankach, zwolnienie z pracy w bibliotece, choroba matki… Czułam się niewidzialna dla świata.

W pracy trzymałam głowę nisko i robiłam swoje. Ale pewnego wieczoru Staś przyszedł do kuchni zapłakany.
– Proszę pani… tata powiedział, że już nie mogę tu przychodzić…
– Dlaczego?
– Bo jestem „za bardzo przywiązany”…

Serce mi pękło. Wyszłam wtedy z kuchni i poszłam do biura Romana.
– Panie Romanie… jeśli moja obecność przeszkadza rodzinie, odejdę.
Spojrzał na mnie długo.
– Nie chodzi o panią… Mój syn zawsze był zapatrzony w siebie. Ale ja wiem jedno: gdyby nie pani, Staś by dziś nie żył.

Od tego dnia Roman zaczął traktować mnie inaczej: zapraszał na kawę po pracy, pytał o córkę, o moje życie przed tragedią. Z czasem zaczęliśmy rozmawiać coraz częściej – o książkach (okazało się, że czytał namiętnie kryminały), o samotności po stracie bliskich.

Ale Paweł nie odpuszczał. Pewnego dnia przyszedł do restauracji i zrobił mi publiczną awanturę:
– Może jeszcze zaprosisz ją do naszego stołu na Wigilię? Może oddasz jej klucze do domu?
Roman wstał powoli.
– Paweł… jeśli masz z tym problem, możesz nie przychodzić na Wigilię.
Paweł wybiegł trzaskając drzwiami.

Wigilia była inna niż wszystkie: siedziałam przy stole z Romanem i Stasiem, czułam się jak członek rodziny – pierwszy raz od lat ktoś patrzył na mnie jak na człowieka, nie tylko ręce do pracy.

Po Nowym Roku przyszły kolejne problemy: restauracja miała kontrolę sanepidu po donosie (podejrzewałam Pawła), a ja zostałam oskarżona o zaniedbania przy zmywaniu naczyń. Groziło mi zwolnienie dyscyplinarne.

Roman stanął za mną murem:
– Jeśli Elżbieta odejdzie, ja zamykam lokal!
Personel był w szoku – nikt nie spodziewał się takiej lojalności ze strony szefa wobec zwykłej zmywaczki.

Po kilku tygodniach sytuacja się uspokoiła. Sanepid niczego nie znalazł, a donos okazał się fałszywy.

Wiosną Roman zaproponował mi awans: „Potrzebuję kogoś zaufanego do prowadzenia kuchni w nowej kawiarni”. Bałam się odpowiedzialności, ale zgodziłam się.

Moje życie zaczęło nabierać sensu: Staś traktował mnie jak babcię (jego prawdziwa zmarła kilka lat wcześniej), Roman coraz częściej zapraszał mnie na spacery po parku lub do teatru.

Paweł jednak nie dawał za wygraną: próbował przekupić moją córkę Martynę obietnicą pracy w Warszawie za granicą ojca:
– Twój ojciec byłby zawiedziony widząc cię tu…
Martyna odpowiedziała mu prosto w twarz:
– Mój tata byłby dumny z mamy!

Po roku pracy w kawiarni dostałam list polecający od Romana i propozycję zostania wspólniczką w nowym lokalu nad jeziorem.

Czasem myślę o tamtej chwili nad rzeką: co by było, gdybym wtedy pobiegła dalej? Czy odwaga zawsze jest nagradzana? Czy przypadek może być początkiem nowego życia?

A wy? Czy mieliście kiedyś momenty, które odmieniły wasz los jednym impulsem? Jakie decyzje zmieniły waszą codzienność?