Miłość na rozdrożu: Pożegnanie, które zmienia wszystko
— Zostań jeszcze chwilę — szepnęła mi do ucha Marta, kiedy zatrzymałem samochód na pustym parkingu pod jej blokiem. Jej dłoń zacisnęła się na moim ramieniu, a ja poczułem, jak serce wali mi w piersi. Przez chwilę chciałem zostać, zapomnieć o wszystkim, co czeka mnie w domu. Ale wiedziałem, że nie mogę. — Muszę już jechać — powiedziałem cicho, patrząc jej w oczy. Wysiadła bez słowa, tylko na pożegnanie musnęła mnie ustami w policzek. Patrzyłem, jak znika w ciemności, a potem długo siedziałem w aucie, nie mogąc zebrać się na odwagę, by wrócić do rzeczywistości.
W końcu ruszyłem. Droga do domu wydawała się dłuższa niż zwykle. Każde światło uliczne rzucało na mnie cień winy. Zatrzymałem się przed blokiem i przez chwilę siedziałem bez ruchu, ważąc w myślach każde słowo, które mogę powiedzieć Kornelii. Mojej żonie. Kobiecie, z którą dzieliłem życie od piętnastu lat. Kobiecie, którą kiedyś kochałem tak mocno, że nie wyobrażałem sobie świata bez niej.
Wszedłem po schodach powoli, jakby każdy stopień był ciężarem. Otworzyłem drzwi i usłyszałem znajome odgłosy kuchni. Zapach smażonej cebuli mieszał się z ciszą, która wisiała w powietrzu jak gruby koc.
— Cześć — powiedziałem niepewnie, zdejmując buty.
— Kornelio, jesteś w domu? — zapytałem, choć przecież wiedziałem, że jest.
— Jestem — odparła obojętnie zza drzwi kuchni. — Cześć. No więc co, mam usmażyć schabowe?
Jej głos był spokojny, ale wyczuwałem w nim napięcie. Przez chwilę chciałem powiedzieć: „Nie rób schabowych. Usiądźmy i porozmawiajmy”. Ale zabrakło mi odwagi.
— Może być schabowy — odpowiedziałem cicho i wszedłem do kuchni.
Kornelia stała przy kuchence, odwrócona do mnie plecami. Jej ramiona były napięte, a ruchy mechaniczne. Widziałem ją tak setki razy — codzienność zamknięta w powtarzalnych gestach. Ale dziś wszystko wydawało się inne.
— Długo cię nie było — rzuciła nagle, nie patrząc na mnie.
Zamarłem. Wiedziała? Domyślała się? Czy tylko testowała moją reakcję?
— Byłem u Tomka z pracy — skłamałem szybko.
Odwróciła się powoli i spojrzała mi prosto w oczy. W jej spojrzeniu było coś nowego — chłód i rozczarowanie.
— U Tomka? O tej porze?
Zacząłem się tłumaczyć, plątać w zeznaniach. Każde moje słowo brzmiało coraz mniej wiarygodnie nawet dla mnie samego.
— Wiesz co, Adam? — przerwała mi nagle. — Nie musisz już kłamać. Ja wszystko wiem.
Zamarłem. Przez chwilę miałem nadzieję, że to tylko gra. Ale jej twarz była poważna.
— Wiem o Marcie — powiedziała cicho. — Wiem od dawna.
Poczułem, jak grunt usuwa mi się spod nóg. Chciałem coś powiedzieć, przeprosić, wyjaśnić… Ale nie potrafiłem znaleźć słów.
— Dlaczego nic nie mówiłaś? — zapytałem w końcu szeptem.
Kornelia wzruszyła ramionami i wróciła do smażenia mięsa.
— Bo myślałam, że ci przejdzie. Że to tylko kryzys wieku średniego albo jakaś głupia fascynacja. Ale widzę, że to trwa już za długo.
W kuchni zapadła cisza przerywana tylko skwierczeniem tłuszczu na patelni. Stałem tam jak dziecko przyłapane na kradzieży cukierków.
— Co teraz? — zapytałem bezradnie.
Kornelia spojrzała na mnie z goryczą.
— Nie wiem. Ty mi powiedz. Chcesz odejść? Chcesz zostać? Czy może będziemy dalej udawać przed sobą i przed dziećmi?
Usiadłem przy stole i ukryłem twarz w dłoniach. Przez głowę przelatywały mi obrazy: Marta śmiejąca się podczas naszej wspólnej podróży nad morze; Kornelia tuląca nasze dzieci do snu; ja sam, rozdarty między dwoma światami.
— Nie wiem… — wyszeptałem bezradnie.
Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Potem Kornelia postawiła przede mną talerz z kotletem i ziemniakami.
— Jedz — powiedziała twardo. — Jutro porozmawiamy dalej.
Nie miałem apetytu, ale jadłem mechanicznie, bo tak trzeba. W głowie kłębiły mi się myśli: czy naprawdę można kochać dwie osoby naraz? Czy to ja jestem winny temu wszystkiemu? A może to życie nas zmieniło?
Po kolacji Kornelia poszła do sypialni bez słowa. Ja zostałem w kuchni sam ze swoimi myślami i pustym talerzem przed sobą. Próbowałem sobie przypomnieć moment, kiedy wszystko zaczęło się psuć… Może wtedy, gdy przestaliśmy ze sobą rozmawiać? Gdy dzieci stały się ważniejsze niż my sami? A może po prostu zabrakło nam odwagi, by przyznać się do własnych potrzeb?
W nocy długo nie mogłem zasnąć. Słyszałem cichy płacz Kornelii za ścianą i czułem się najgorszym człowiekiem na świecie. Próbowałem sobie wyobrazić życie bez niej… ale też nie potrafiłem zrezygnować z Marty.
Nad ranem wyszedłem na balkon i patrzyłem na budzące się miasto. Zastanawiałem się: czy można jeszcze naprawić coś tak bardzo zepsutego? Czy warto walczyć o rodzinę za wszelką cenę? A może czas pozwolić sobie i innym na szczęście?
Czasem jedno pożegnanie wystarczy, by przewartościować całe życie. Ale czy mam odwagę podjąć właściwą decyzję? Czy ktoś z was kiedyś musiał wybierać między sercem a rozsądkiem?