Sąsiad przynosi mi kwiaty i czekoladki, a mój mąż szaleje z zazdrości – czy to naprawdę coś złego?
– Znowu te kwiaty? – głos Marka przeszył ciszę kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, trzymając w ręku bukiet frezji, które przed chwilą wręczył mi pan Wojtek z mieszkania obok. – To tylko gest, Marku. On jest samotny, chciał być miły – próbowałam tłumaczyć, czując jak serce wali mi w piersi.
Mój mąż patrzył na mnie z takim wyrzutem, jakby przyłapał mnie na zdradzie. Odwrócił się gwałtownie i wyszedł na balkon, trzaskając drzwiami. Zostałam sama w kuchni, z kwiatami i narastającym poczuciem winy.
Wszystko zaczęło się dwa miesiące temu, kiedy pan Wojtek wprowadził się do naszego bloku. Był wdowcem po sześćdziesiątce, zawsze uśmiechnięty, z tym ciepłym spojrzeniem, które przypominało mi mojego dziadka. Pierwszego dnia przyniósł ciasto drożdżowe i przedstawił się wszystkim sąsiadom. Pomyślałam wtedy: „W końcu ktoś normalny w tej klatce”.
Z Markiem jesteśmy razem od dwudziestu pięciu lat. Przeszliśmy przez śmierć mojej mamy, jego utratę pracy, narodziny naszej córki Julki i jej wyjazd na studia do Warszawy. Myślałam, że już nic nas nie zaskoczy. Ale teraz… teraz nie poznaję własnego męża.
Początkowo Marek żartował z prezentów od pana Wojtka. „Może chce cię poderwać?” – śmiał się, ale w jego oczach widziałam cień niepokoju. Z czasem żarty zamieniły się w milczenie, a potem w otwartą niechęć. Każda kolejna paczka czekoladek była jak gwóźdź do trumny naszego spokoju.
Pewnego wieczoru usiedliśmy razem przy stole. Marek patrzył na mnie długo, zanim odezwał się cicho:
– Czy ty naprawdę nie widzisz, co on robi?
– Przesadzasz – odpowiedziałam, choć sama nie byłam już tego taka pewna.
– On cię adoruje! A ty… ty to przyjmujesz! Jakbyś chciała czegoś więcej!
Zabolało mnie to. Przecież nigdy nie dałam mu powodu do zazdrości. Zawsze byliśmy dla siebie wsparciem. Ale czy naprawdę byłam taka niewinna? Czy może podobało mi się to zainteresowanie? Może czułam się przez chwilę wyjątkowa?
Następnego dnia spotkałam pana Wojtka na klatce schodowej.
– Dzień dobry, pani Aniu! – uśmiechnął się szeroko i wręczył mi małą paczuszkę pralinek.
– Panie Wojtku, proszę już niczego mi nie przynosić… Mój mąż źle to odbiera.
Zobaczyłam smutek w jego oczach.
– Przepraszam, nie chciałem sprawić kłopotu. Po prostu… czasem człowiek chce zrobić coś miłego dla drugiego człowieka.
Wróciłam do mieszkania z poczuciem winy i żalu. Czy naprawdę zrobiłam coś złego? Czy to świat jest taki przewrażliwiony, czy może to my sami komplikujemy sobie życie?
Wieczorem Marek wrócił późno z pracy. Siedziałam na kanapie z książką, ale nie mogłam się skupić.
– Przeprosiłam pana Wojtka – powiedziałam cicho.
Marek spojrzał na mnie z ulgą, ale też z czymś na kształt smutku.
– Nie chcę cię stracić – wyszeptał nagle.
Zaskoczył mnie tym wyznaniem. Przecież nigdy nie dawałam mu powodu do takich obaw.
– Marku… przecież ja cię kocham. To tylko sąsiad.
– Ale ja widzę, jak na ciebie patrzy… A ty… ty się uśmiechasz do niego tak, jak kiedyś uśmiechałaś się do mnie.
Zrobiło mi się przykro. Może rzeczywiście coś zaniedbałam? Może za bardzo skupiłam się na codzienności, na pracy, na Julce? Może zapomniałam o tym, żeby być dla Marka kimś więcej niż tylko żoną?
Następne dni były pełne napięcia. Marek stał się zamknięty w sobie, unikał rozmów. Ja próbowałam udawać, że wszystko jest w porządku, ale czułam się coraz bardziej samotna.
W sobotę rano zadzwoniła Julka.
– Mamo, co się dzieje? Tata brzmi dziwnie przez telefon.
Nie chciałam jej martwić, ale głos mi zadrżał.
– Trochę się pokłóciliśmy… O głupoty.
Julka milczała przez chwilę.
– Mamo… wy zawsze byliście razem. Nie pozwólcie na jakieś kwiatki czy czekoladki rozwalić tego wszystkiego.
Te słowa dały mi do myślenia. Może rzeczywiście pozwoliłam sobie na za dużo? Może powinnam była wcześniej postawić granicę?
Wieczorem usiedliśmy z Markiem przy stole. Tym razem to ja zaczęłam rozmowę.
– Przepraszam cię. Może rzeczywiście byłam zbyt otwarta wobec pana Wojtka. Ale nigdy nie chciałam cię zranić.
Marek spojrzał na mnie łagodniej niż przez ostatnie tygodnie.
– Ja też przepraszam. Może przesadziłem z zazdrością… Po prostu boję się cię stracić.
Objął mnie i przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. Poczułam ulgę – jakby ktoś zdjął ze mnie ciężar winy i niepokoju.
Kilka dni później spotkałam pana Wojtka na klatce schodowej. Uśmiechnął się do mnie lekko i skinął głową. Już nie było kwiatów ani czekoladek – tylko zwykłe „dzień dobry”.
Dziś wiem jedno: czasem najprostsze gesty mogą wywołać burzę emocji i odkryć rysy tam, gdzie wydawało się, że wszystko jest trwałe jak skała. Ale może właśnie te burze są potrzebne, żeby przypomnieć sobie o tym, co naprawdę ważne?
Czy naprawdę niewinny gest może zagrozić wieloletniemu małżeństwu? A może to my sami pozwalamy drobiazgom rosnąć do rangi problemu nie do pokonania?