Mój mąż postawił wszystko na swoją matkę – a ja zostałam sama z poczuciem winy i żalu

— Nie rozumiesz, Aniu? Ona nie ma już nikogo! — głos Pawła drżał, a jego oczy błyszczały gniewem i rozpaczą. Stał w progu naszej sypialni, trzymając w ręku telefon, z którego jeszcze przed chwilą rozmawiał z lekarzem. — To moja matka!

Poczułam, jak serce wali mi w piersi. Chciałam coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. W głowie miałam obrazy z ostatnich miesięcy: te noce, kiedy dzwonił telefon i słyszałam w słuchawce przerażony głos teściowej, która nie wiedziała, gdzie jest. Te dni, kiedy szukaliśmy jej po całym osiedlu, bo wyszła do sklepu i zapomniała drogi powrotnej. Jej spojrzenie – raz puste, raz pełne lęku. I te dziwne dźwięki, które wydawała, jakby próbowała coś powiedzieć, ale słowa nie chciały się ułożyć.

— Paweł… — zaczęłam cicho. — Przecież wiesz, że ją kocham. Ale… ona potrzebuje opieki. Całodobowej opieki. Lekarze mówili…

— Lekarze! — przerwał mi ostro. — Oni nic nie wiedzą o rodzinie! Ty też już zapomniałaś, co to znaczy być rodziną?

Zacisnęłam pięści. Przez chwilę miałam ochotę krzyczeć, ale zamiast tego usiadłam na łóżku i ukryłam twarz w dłoniach. Wiedziałam, że Paweł cierpi. Ale ja też cierpiałam. Od miesięcy żyliśmy w cieniu choroby jego matki – Alzheimera, który zabierał ją kawałek po kawałku. Nasze życie zamieniło się w nieustanną czujność i strach.

Pamiętam pierwszy raz, kiedy zadzwoniła do nas sąsiadka: „Pani Zofia stoi pod moimi drzwiami i płacze. Mówi, że nie wie, gdzie jest.” Pojechaliśmy po nią natychmiast. Wtedy jeszcze Paweł żartował: „Mama zawsze była roztargniona.” Ale potem zaczęły się halucynacje – widziała ludzi, których nie było, mówiła do nieistniejących dzieci. Czasem patrzyła na mnie i pytała: „A ty kim jesteś?”

Próbowaliśmy wszystkiego: opiekunki na godziny, dom dziennego pobytu. Ale Paweł nie chciał nawet słyszeć o domu opieki. „Nie oddam jej obcym ludziom!” powtarzał uparcie.

A teraz chciał sprowadzić ją do naszego dwupokojowego mieszkania.

— Paweł… — powiedziałam łamiącym się głosem. — My nie damy rady. Pracujemy oboje. Kto będzie z nią cały dzień? Co jeśli znowu wyjdzie z domu? Co jeśli coś sobie zrobi?

— To się jakoś ułoży — rzucił z uporem. — Zrezygnuję z pracy. Albo ty możesz…

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

— Mam rzucić pracę? Żeby opiekować się twoją mamą? A co z naszym kredytem? Z naszym życiem?

Widziałam w jego oczach rozczarowanie i coś jeszcze – może pogardę?

— Wiedziałem — powiedział cicho — że jesteś egoistką.

Te słowa zabolały bardziej niż cokolwiek innego.

Przez kolejne dni chodziliśmy po domu jak cienie. Paweł milczał albo rozmawiał tylko o matce. Ja próbowałam znaleźć rozwiązanie – dzwoniłam do fundacji, szukałam informacji o domach opieki z dobrą opinią. Ale on był nieugięty.

W końcu pewnego wieczoru zobaczyłam go pakującego walizkę.

— Co robisz? — zapytałam drżącym głosem.

— Skoro nie chcesz pomóc mojej matce, to nie mamy już o czym rozmawiać — odpowiedział zimno. — Złożę pozew o rozwód.

Patrzyłam na niego jak na obcego człowieka.

— Paweł… Proszę cię…

Nie odpowiedział. Wyszedł trzaskając drzwiami.

Zostałam sama w pustym mieszkaniu. Siedziałam na podłodze i płakałam tak długo, aż zabrakło mi łez.

Przez kolejne tygodnie żyłam jak w letargu. Dzwoniły koleżanki z pracy: „Aniu, co się dzieje?” Mama przyjechała z Torunia: „Córeczko, wracaj do domu.” Ale ja nie chciałam nikogo widzieć.

Najgorsze były noce. Wtedy wracały wszystkie wspomnienia: śmiech Pawła, nasze plany na przyszłość, rozmowy o dzieciach, które mieliśmy mieć… I obraz jego matki – zagubionej staruszki w poplamionym swetrze.

Czułam się winna. Może rzeczywiście byłam egoistką? Może powinnam była się zgodzić?

Ale potem przypominałam sobie te chwile grozy: kiedy Zofia wychodziła z domu i znikała na godzinę; kiedy znalazłam ją w łazience próbującą odkręcić gaz; kiedy obudziła mnie w środku nocy krzycząc, że ktoś chce ją zabić.

To nie była już tylko kwestia poświęcenia czy miłości – to była kwestia bezpieczeństwa. Naszego i jej.

Paweł zamieszkał z matką w jej mieszkaniu. Słyszałam od wspólnych znajomych, że szybko się wykończył – był niewyspany, rozdrażniony, schudł kilkanaście kilo. Po kilku miesiącach zadzwonił do mnie:

— Aniu… przepraszam.

Nie wiedziałam co powiedzieć.

— Nie daję rady — wyszeptał. — Mama… jest coraz gorzej. Muszę ją oddać do domu opieki.

Poczułam ulgę i smutek jednocześnie.

— To nie twoja wina — powiedziałam cicho.

Rozwiedliśmy się kilka tygodni później. Bez kłótni, bez pretensji – byliśmy już innymi ludźmi.

Czasem myślę o Pawle i jego matce. O tym, jak choroba potrafi zniszczyć wszystko – nawet największą miłość i najtrwalszą rodzinę.

Czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy naprawdę byłam egoistką? A może czasem trzeba wybrać siebie – nawet jeśli oznacza to samotność?