Przez bieliznę i upór: Jak zostałem mężem wbrew rodzinie i sobie samemu
— Zakładaj majtki i wychodź! Za pięć minut będę pod twoim blokiem! — wrzasnąłem do słuchawki, nie wiedząc jeszcze, że te słowa wywołają lawinę, która zmieni moje życie na zawsze.
To był zwykły piątkowy wieczór na warszawskim Grochowie. Siedziałem w kuchni, popijając herbatę z cytryną, kiedy zadzwoniła do mnie Natalia. Byliśmy parą od kilku miesięcy — ona studentka psychologii na UW, ja informatyk po technikum. Nasz związek był pełen żartów, przekomarzań i drobnych kłótni. Ale tego dnia wszystko miało się zmienić.
— Skąd wiesz, że chodzę po mieszkaniu bez nich? — zapytała nagle cicho, a ja zamarłem z kubkiem przy ustach.
— No mówiłem… — próbowałem się wykręcić.
— A ty nie wiedziałaś? Ja ogólnie widzę każdego, z kim rozmawiam — rzuciłem dla żartu.
— Kłamiesz! — jej głos był rozbawiony, ale wyczułem w nim nutę niepewności.
— Nie. A teraz trzymasz słuchawkę w jednej ręce, a drugą… się zasłaniasz.
— OJEJ! — krzyknęła i rozłączyła się.
Pięć minut później zadzwoniła ponownie. — Cześć… to ja… coś się przecięło.
Nie dałem jej dojść do słowa:
— Na pewno te koronkowe ci pasują?..
— OJEJ! — znów cisza. Tym razem dłuższa. Dwie godziny bez kontaktu. W końcu zadzwoniła znowu:
— No i jak teraz? — jej głos był ostrożny, ale kokietujący.
— Skąd mam wiedzieć? Żartowałem wcześniej…
— Żartowałeś?.. — cisza. — Żartowałeś… A ja tu, przy okazji, specjalnie dla ciebie…
— Wszystko, jadę! — powiedziałem i za dziesięć minut stałem pod jej drzwiami.
Dzwoniłem długo. Nikt nie otwierał. W końcu pchnąłem drzwi — były otwarte. Wszedłem do środka. Cisza, półmrok, ani żywej duszy. Właśnie pomyślałem, że wpadłem w pułapkę samotności, gdy nagle drzwi do pokoju otworzyły się z hukiem i do środka wbiegli dwaj faceci w mundurach.
— Policja! Ręce do góry! — krzyknął jeden z nich.
Okazało się, że Natalia miała w mieszkaniu system alarmowy podłączony do firmy ochroniarskiej. Ktoś z sąsiadów widział mnie wchodzącego i zadzwonił na 112. Zanim zdążyłem się wytłumaczyć, już siedziałem na komisariacie na Grenadierów.
Wyszedłem stamtąd po kilku godzinach — upokorzony, z mandatem za „zakłócanie porządku” i telefonem pełnym nieodebranych połączeń od Natalii. Ale to był dopiero początek dramatu.
Wróciłem do domu po północy. Mama siedziała w kuchni z miną sfinksa.
— Gdzie byłeś? — zapytała chłodno.
— U Natalii…
— U tej dziewczyny? Wiesz, że jej matka dzwoniła do mnie?! Że podobno nachodzisz ją po nocach?!
Zamarłem. Okazało się, że matka Natalii była typową „matką Polką” — kontrolującą każdy krok córki. Gdy dowiedziała się o mojej nocnej wizycie (i interwencji policji), zadzwoniła do mojej mamy z pretensjami.
— Synu, ty sobie żartujesz z życia! — krzyczała mama. — Co ludzie powiedzą?!
Przez kolejne dni atmosfera w domu była gęsta jak barszcz ukraiński. Ojciec milczał, ale patrzył na mnie z rozczarowaniem. Siostra śmiała się pod nosem:
— No brawo, Michałku! Znowu narobiłeś wstydu rodzinie!
Tymczasem Natalia przestała się odzywać. Pisałem do niej na Messengerze:
„Przepraszam za ten wieczór. Nie chciałem ci robić problemów.”
Odpisała dopiero po trzech dniach:
„Musimy pogadać. Przyjdź jutro o 18:00.”
Poszedłem jak na ścięcie. W drzwiach powitała mnie jej matka — pani Irena, kobieta o spojrzeniu zimnym jak lód na Wiśle w styczniu.
— Michał… Chciałam ci powiedzieć jedno: moja córka nie będzie się zadawać z chłopakiem bez przyszłości! Informatyk po technikum? Bez studiów? Bez pracy?!
Natalia stała za nią ze spuszczoną głową.
— Mamo…
— Cicho! — przerwała jej matka. — Albo zerwiesz z nim kontakt, albo możesz się wyprowadzić!
Patrzyłem na Natalię. Była blada jak ściana.
— Michał… ja… ja nie wiem…
Wyszedłem stamtąd z poczuciem klęski. Przez kolejne dni nie jadłem, nie spałem. W pracy byłem jak zombie. Mama próbowała mnie pocieszać:
— Synu, może to i lepiej? Znajdziesz sobie dziewczynę z normalnej rodziny…
Ale ja wiedziałem jedno: kochałem Natalię jak nikogo wcześniej.
Po tygodniu zadzwoniła do mnie siostra:
— Michał! Słyszałeś? Natalia uciekła z domu! Podobno zamieszkała u koleżanki na Ursynowie!
Serce mi stanęło. Pojechałem tam od razu. Znalazłem ją zapłakaną na klatce schodowej bloku przy al. KEN.
— Michał… nie mogę już tak żyć…
Przytuliłem ją mocno.
— Chodź do mnie. Zamieszkamy razem.
I tak zaczęło się nasze wspólne życie — w wynajmowanej kawalerce na Pradze-Północ. Było ciężko: ja pracowałem na umowie-zlecenie w serwisie komputerowym, ona dorabiała jako kelnerka w kawiarni na Nowym Świecie.
Rodzice Natalii zerwali z nią kontakt. Moja rodzina też nie była zachwycona:
— Michał, ty chyba zwariowałeś! Jak ty ją utrzymasz?!
Ale byliśmy szczęśliwi na swój sposób. Wieczorami gotowaliśmy razem makaron z sosem pomidorowym (bo na nic więcej nas nie było stać), oglądaliśmy stare polskie komedie i śmialiśmy się z własnych problemów.
Aż pewnego dnia Natalia powiedziała:
— Michał… jestem w ciąży.
Zamarłem.
— Jesteś pewna?
Pokiwała głową ze łzami w oczach.
Wiedziałem jedno: muszę być odpowiedzialny. Zadzwoniłem do ojca:
— Tato… będziesz dziadkiem.
Cisza po drugiej stronie była długa i ciężka jak listopadowy deszcz.
Wkrótce potem zaczęły się rodzinne narady: czy ślub kościelny czy cywilny? Kto zaprosi kogo? Czy rodzice Natalii przyjdą?
Ostatecznie ślub odbył się w urzędzie na Targówku. Było skromnie: tylko najbliżsi znajomi i moja rodzina (rodzice Natalii odmówili przyjścia). Po ceremonii poszliśmy na obiad do baru mlecznego „Rusałka” — bo tylko na to było nas stać.
Wieczorem siedzieliśmy sami w naszej kawalerce. Natalia płakała:
— Myślisz, że damy radę?
Przytuliłem ją mocno.
— Damy radę. Bo jesteśmy razem.
Minęły trzy lata od tamtego dnia. Mamy syna — Antosia. Mieszkamy nadal na Pradze, ale już w dwupokojowym mieszkaniu (dzięki kredytowi i pomocy mojej mamy). Rodzice Natalii powoli zaczynają się z nami kontaktować — przyszli zobaczyć wnuka i nawet przynieśli mu pluszowego misia.
Czasem patrzę na Natalię i myślę: co by było, gdyby wtedy nie odebrała telefonu? Gdyby nie ten żart o bieliźnie?
Może wszystko potoczyłoby się inaczej? Może byłbym dziś kimś innym?
Ale czy przypadek naprawdę rządzi naszym życiem? Czy to my decydujemy o swoim szczęściu?