Gorzka herbatka na klatce schodowej: historia Marii, która przestała być niewidzialna

— Mamo, nie przesadzaj, przecież możesz sama zejść po te zakupy! — usłyszałam przez telefon głos mojej córki, Agaty. Stałam na klatce schodowej, opierając się o zimną poręcz. Kolana drżały mi ze zmęczenia, a w rękach ściskałam siatkę z mlekiem i chlebem. — Przecież masz windę! — dodała zniecierpliwiona.

— Winda nie działa od tygodnia — odpowiedziałam cicho, czując jak łzy napływają mi do oczu. — A ja już naprawdę nie mam siły…

— Mamo, ja mam dziś zebranie w pracy, nie mogę teraz przyjechać. Poproś Bartka, on ma wolne — rzuciła i rozłączyła się bez pożegnania.

Zostałam sama na tej przeklętej klatce, z siatką i poczuciem, że jestem dla własnych dzieci tylko ciężarem. Bartek, mój syn, mieszkał dwa przystanki dalej. Ostatnio widziałam go miesiąc temu, kiedy przyjechał pożyczyć pieniądze na nowy komputer dla wnuka. Oddał? Nie. Zadzwoniłam do niego z nadzieją:

— Bartek, mogę cię prosić o pomoc? — zaczęłam nieśmiało.

— Mamo, teraz? Jestem u Magdy, robimy remont w kuchni. Może jutro? — odpowiedział szybko.

— Jutro… — powtórzyłam bez przekonania.

— No chyba że coś pilnego? — dopytał, ale już słyszałam w tle śmiech jego żony i dzieci.

— Nie, nic pilnego… — skłamałam i rozłączyłam się pierwsza.

Wróciłam do mieszkania na czwartym piętrze. Każdy schodek był jak wyrzut sumienia: czy naprawdę tak wychowałam swoje dzieci? Zawsze byłam dla nich. Dla męża też. Zmarł nagle pięć lat temu — zawał. Zostałam sama z pustką i dwójką dorosłych dzieci, które coraz rzadziej dzwoniły.

Pamiętam, jak kiedyś Agata przychodziła do mnie z każdą sprawą: złamane serce, kłopoty w szkole, pierwsza praca. Bartek był moim oczkiem w głowie — zawsze taki wrażliwy, zawsze potrzebował wsparcia. A teraz? Teraz jestem tylko numerem w telefonie, który można zignorować.

Wieczorem usiadłam przy kuchennym stole z herbatą. Przez okno patrzyłam na światła miasta i czułam się niewidzialna. Wtedy zadzwoniła sąsiadka, pani Teresa:

— Mario, słyszałam cię dziś na klatce. Wszystko w porządku?

— Tak, dziękuję…

— Jeśli chcesz pogadać albo czegoś potrzebujesz, daj znać. Ja też mam dorosłe dzieci i wiem, jak to jest…

Rozpłakałam się po jej telefonie. Bo to obca kobieta okazała mi więcej serca niż własne dzieci.

Następnego dnia rano zadzwoniła Agata:

— Mamo, przepraszam za wczoraj. Byłam zestresowana. Ale wiesz… życie takie szybkie…

— Wiem — odpowiedziałam krótko.

— Słuchaj, czy możesz zaopiekować się Olą jutro? Przedszkole zamknięte, a ja mam ważne spotkanie.

— Mogę — powiedziałam automatycznie.

I tak wyglądało moje życie: kiedy dzieci czegoś potrzebowały — byłam. Kiedy ja potrzebowałam — nie było nikogo.

W piątek wieczorem Bartek zadzwonił:

— Mamo! Magda ma urodziny w sobotę. Wpadniesz? Upieczesz swój sernik? Dzieciaki się stęskniły!

Sernik upiekłam, prezenty kupiłam. Na imprezie siedziałam w kącie kuchni i patrzyłam na rodzinę mojego syna: Magda śmiała się z koleżankami, Bartek opowiadał dowcipy szwagrowi. Nikt nie zapytał mnie o nic poza przepisem na sernik.

Wróciłam do domu późno i długo nie mogłam zasnąć. W głowie kłębiły mi się myśli: czy tak już będzie zawsze? Czy umrę samotna w tym mieszkaniu?

W poniedziałek rano zadzwoniła pani Teresa:

— Mario, idziemy dziś na spacer do parku? Pogoda piękna!

Zgodziłam się bez entuzjazmu. Ale ten spacer zmienił wszystko. Rozmawiałyśmy o wszystkim: o dzieciach, o samotności, o tym, jak trudno być matką dorosłych dzieci.

— Wiesz co? — powiedziała nagle Teresa. — Ja zapisałam się na kurs komputerowy dla seniorów! Chcę nauczyć się czegoś nowego.

Popatrzyłam na nią zdziwiona:

— Po co ci to?

— Dla siebie! Zawsze żyłam dla innych. Teraz chcę coś zrobić tylko dla siebie.

Te słowa nie dawały mi spokoju przez całą noc. A może ja też powinnam?

Następnego dnia zadzwoniłam do domu kultury:

— Czy są jeszcze miejsca na warsztaty malarskie?

Były. Zapisałam się od razu.

Kiedy powiedziałam o tym Agacie przez telefon, usłyszałam:

— Mamo… a po co ci to? Przecież nigdy nie malowałaś!

— Chcę spróbować czegoś nowego — odpowiedziałam stanowczo.

Bartek skomentował tylko:

— No to powodzenia! Tylko nie zapomnij o urodzinach Antka za dwa tygodnie!

Pierwsze zajęcia były trudne: ręce mi drżały, farby rozlewały się po kartce jak łzy po policzku. Ale poczułam coś dziwnego — radość. Po raz pierwszy od lat robiłam coś tylko dla siebie.

Z czasem zaczęłam wychodzić coraz częściej: kino z Teresą, wycieczka do muzeum z grupą seniorów, kawa na mieście. Dzieci dzwoniły coraz rzadziej — a ja coraz mniej tego potrzebowałam.

Któregoś dnia Agata przyszła bez zapowiedzi:

— Mamo! Co się dzieje? Czemu nie odbierasz telefonu?

— Byłam na plenerze malarskim pod Warszawą — odpowiedziałam spokojnie.

Patrzyła na mnie zdziwiona:

— Ty? Na plenerze?

— Tak. I było cudownie.

Agata usiadła ciężko na krześle:

— Mamo… ja chyba nigdy nie widziałam cię takiej szczęśliwej…

Uśmiechnęłam się do niej:

— Bo pierwszy raz od lat żyję dla siebie.

Bartek zadzwonił tydzień później:

— Mamo… przepraszam za wszystko. Chyba za bardzo przyzwyczailiśmy się do tego, że zawsze jesteś…

Nie odpowiedziałam od razu. Bo nie wiedziałam jeszcze, czy chcę wrócić do roli matki na każde zawołanie.

Dziś siedzę przy kuchennym stole z kubkiem herbaty i patrzę przez okno na zachód słońca nad blokami. Myślę o tym wszystkim i pytam samą siebie: czy naprawdę trzeba było tyle lat czekać, żeby zacząć żyć swoim życiem? A Wy — kiedy ostatni raz zrobiliście coś tylko dla siebie?