Między teściową a rozsądkiem: jak zdecydowałam się odejść od „maminsynka”
Już od rana czułam, że coś wisi w powietrzu. Siedziałam przy kuchennym stole, patrząc na parującą kawę, kiedy usłyszałam znajome stukanie obcasów na klatce schodowej. Zanim zdążyłam wstać, drzwi otworzyły się z trzaskiem. — Dzień dobry, Justynko! — rozległ się głos mojej teściowej, pani Haliny. — O, widzę, że znowu nie posprzątałaś po śniadaniu.
Mój mąż, Marek, nawet nie podniósł wzroku znad telefonu. — Mamo, zostaw Justynę, ona miała ciężki tydzień — mruknął pod nosem, ale nie ruszył się z miejsca. Pani Halina weszła do kuchni jak do siebie. Zaczęła przestawiać naczynia, otwierać szafki, komentować każdy okruszek na blacie. — Gdybyś była bardziej zaradna, Marek nie musiałby tyle pracować — rzuciła z przekąsem. Zacisnęłam zęby. To był kolejny dzień z jej tyradą.
Nie zawsze tak było. Kiedy poznałam Marka na studiach w Poznaniu, wydawał się inny niż wszyscy. Cichy, uprzejmy, zawsze gotowy pomóc. Może nie był duszą towarzystwa, ale miał w sobie coś, co przyciągało — łagodność i ciepło. Wychowywałam się w domu pełnym krzyków i awantur; marzyłam o spokoju. Marek wydawał się gwarancją stabilności.
Pobraliśmy się szybko, może za szybko. Już na weselu pani Halina dała mi do zrozumienia, kto tu rządzi. — Justynko, pamiętaj: rodzina jest najważniejsza. A Marek to mój jedyny syn — szepnęła mi do ucha podczas pierwszego tańca. Uśmiechnęłam się wtedy naiwnie, nie wiedząc jeszcze, że te słowa będą moim przekleństwem.
Pierwsze miesiące były znośne. Mieszkaliśmy w kawalerce na Jeżycach, daleko od rodziców Marka. Ale kiedy zaszłam w ciążę i straciłam pracę, wszystko się zmieniło. — Przeprowadzicie się do nas — zdecydowała pani Halina. — Będziecie mieli wygodniej, a ja pomogę przy dziecku.
Nie miałam siły walczyć. Marek był zachwycony: dom z ogrodem w Swarzędzu, własny pokój dla dziecka. Tylko ja czułam się jak intruz. Każdego dnia słyszałam: — Justyna, nie tak przewijasz małą! Justyna, nie gotuj tej zupy! Justyna, nie zostawiaj prania na noc! Marek milczał albo stawał po stronie matki.
— Kochanie, mama chce dobrze — tłumaczył wieczorami. — Nie przesadzaj.
— A co ze mną? Ja też jestem twoją rodziną! — wybuchałam czasem.
— Ale mama jest sama…
I tak to trwało latami. Nasza córka, Zosia, rosła pod czujnym okiem babci. Ja coraz bardziej znikałam — najpierw z życia rodzinnego, potem z własnych marzeń. Próbowałam wrócić do pracy, ale pani Halina zawsze miała wymówkę: — Kto odbierze Zosię z przedszkola? Kto ugotuje obiad? Marek powtarzał: — Daj spokój, przecież mama pomaga.
Pewnego dnia wróciłam wcześniej z rozmowy kwalifikacyjnej i usłyszałam rozmowę w kuchni.
— Mamo, Justyna chce iść do pracy…
— I co wtedy? Kto będzie dbał o dom? Ty? Przecież nawet nie umiesz ugotować ziemniaków! — prychnęła pani Halina.
— Ale ona jest nieszczęśliwa…
— Synku, kobieta powinna być wdzięczna za to, co ma! Ty jej dajesz dach nad głową!
Stałam za drzwiami i czułam łzy napływające do oczu. Wtedy pierwszy raz pomyślałam o odejściu.
Ale nie miałam dokąd pójść. Moja matka mieszkała daleko i sama ledwo wiązała koniec z końcem. Przyjaciółki? Większość zerwała kontakt po moim ślubie — „bo Justyna już nie ma czasu”.
Zaczęłam szukać pracy w tajemnicy. Pisałam CV nocami, kiedy wszyscy spali. Wysyłałam je rano z telefonu w łazience. W końcu odezwała się firma logistyczna z Gniezna: szukali kogoś na pół etatu do biura. Zgodziłam się bez wahania.
Kiedy powiedziałam Markowi o pracy, spojrzał na mnie jak na obcą osobę.
— Po co ci to? Przecież mama wszystko ogarnia…
— Ja już nie mogę tak żyć! Chcę być kimś więcej niż tylko twoją żoną i jej służącą!
— Przesadzasz…
Tego wieczoru pani Halina urządziła awanturę.
— Jak możesz zostawiać dziecko?! Co ludzie powiedzą?!
— Ludzie mają swoje życie! — krzyknęłam pierwszy raz od lat.
— Nie podnoś głosu w moim domu!
Wtedy coś we mnie pękło.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy jak obcy pod jednym dachem. Marek coraz częściej znikał u kolegów lub zamykał się w garażu z ojcem (który był równie bezwolny wobec żony jak on wobec matki). Zosia zaczęła mieć problemy w szkole — była wycofana i płaczliwa.
Pewnego dnia dostałam telefon od wychowawczyni:
— Pani Justyno, Zosia powiedziała dziś na lekcji: „Moja mama jest smutna przez babcię”. Czy wszystko w porządku?
Wróciłam do domu i zobaczyłam Zosię skuloną na łóżku.
— Kochanie…
— Mamo, czemu babcia cię nie lubi?
Objęłam ją mocno i wtedy postanowiłam: muszę odejść.
Spakowałam walizkę w nocy. Rano zostawiłam Markowi list:
„Nie potrafię już tak żyć. Jeśli chcesz być mężem swojej matki — zostań z nią. Ja zabieram Zosię i zaczynamy nowe życie.”
Pojechałyśmy do mojej kuzynki do Wrześni. Było ciężko: ciasny pokój, praca na zmiany, Zosia płakała za tatą… Ale po raz pierwszy od lat czułam się wolna.
Marek dzwonił codziennie przez pierwszy tydzień:
— Wróć! Mama obiecuje się nie wtrącać!
— Słyszałeś ją kiedyś dotrzymującą słowa?
— Ale ja cię kocham!
— Kochałeś mnie czy wygodę?
Pani Halina przysłała mi SMS-a:
„Zniszczyłaś rodzinę! Jesteś egoistką!”
Odpisałam tylko:
„Dziękuję za wszystko.”
Po kilku miesiącach znalazłyśmy mieszkanie socjalne. Zosia zaczęła chodzić na terapię; ja dostałam umowę na stałe w biurze. Było biednie, ale spokojnie.
Marek odwiedzał nas czasem sam; bez matki był innym człowiekiem — cichym, zagubionym chłopcem.
— Przepraszam…
— Nie przepraszaj mnie. Przeproś siebie za zmarnowane lata.
Dziś mijają dwa lata od mojego odejścia. Zosia śmieje się coraz częściej; ja uczę się żyć dla siebie.
Czasem pytam siebie: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy warto było tyle czekać? A Wy… ile jesteście w stanie poświęcić dla świętego spokoju?