Kiedy własna krew wbija nóż w plecy: Historia o zaufaniu, zdradzie i przebaczeniu
— Marta, gdzie są moje kolczyki? — zapytałam, przeszukując szufladę po raz trzeci. W głowie pulsowało mi napięcie, a serce waliło jak młot. To były te srebrne, które dostałam od mamy na osiemnastkę. Zawsze leżały w tej samej szkatułce.
Marta, moja kuzynka, którą przyjęłam pod swój dach po jej rozwodzie, spojrzała na mnie z udawaną niewinnością. — Nie wiem, może gdzieś je przełożyłaś? — rzuciła, nie odrywając wzroku od telefonu.
Nie chciałam być podejrzliwa. Przecież to rodzina. Przez całe życie słyszałam od mamy: „Rodzina to świętość. Zawsze sobie pomagajcie.” Kiedy Marta zadzwoniła do mnie w środku nocy, płacząc i prosząc o pomoc, nie wahałam się ani chwili. Przyjęłam ją do mojego dwupokojowego mieszkania na warszawskim Mokotowie, dzieląc się wszystkim — nawet własnym łóżkiem.
Na początku było dobrze. Marta pomagała mi w domu, gotowała obiady, czasem nawet robiła zakupy. Śmiałyśmy się razem z głupich seriali i wspominałyśmy dzieciństwo u babci na wsi. Ale z czasem zaczęłam zauważać drobne rzeczy: znikające kosmetyki, brakujące pieniądze z portfela. Tłumaczyłam sobie: „Może źle policzyłam, może sama gdzieś odłożyłam.”
Pewnego dnia wróciłam wcześniej z pracy. Usłyszałam szelest w mojej sypialni. Otworzyłam drzwi i zobaczyłam Martę pochyloną nad moją torebką. Zamarłyśmy obie.
— Co ty robisz? — zapytałam cicho, czując jak łzy napływają mi do oczu.
Marta wyprostowała się powoli, jej twarz była blada jak ściana. — Szukałam… chusteczki — wydukała.
Wiedziałam już wtedy. Wszystko ułożyło się w całość: jej nowe buty, markowe perfumy, których nie mogła sobie pozwolić po rozwodzie; moje znikające rzeczy; coraz częstsze „pożyczki”, których nigdy nie oddawała.
Przez kilka dni chodziłam jak cień. Nie spałam po nocach, analizując każdy szczegół. Wstydziłam się własnej naiwności. Jak mogłam nie zauważyć? Jak mogłam pozwolić sobie wejść na głowę?
W końcu zebrałam się na odwagę i postanowiłam porozmawiać z Martą szczerze.
— Marta, musimy pogadać — zaczęłam drżącym głosem. — Wiem, że mnie okradasz. Znikają pieniądze, biżuteria… Widziałam cię przy mojej torebce.
Marta spuściła wzrok. Przez chwilę milczała, a potem wybuchła płaczem.
— Przepraszam! — krzyknęła. — Nie wiem, co się ze mną stało… Było mi ciężko po rozwodzie, straciłam wszystko… Ty miałaś wszystko poukładane… Chciałam poczuć się choć trochę lepiej…
Słuchałam jej wyznań z mieszanką gniewu i żalu. Chciałam ją wyrzucić z domu natychmiast, ale coś mnie powstrzymało. Może wspomnienie wspólnych wakacji u babci? Może echo słów mamy?
Przez kolejne dni żyłyśmy obok siebie jak obce osoby. Marta zaczęła szukać nowego mieszkania, a ja próbowałam poskładać swoje życie na nowo. W pracy nie mogłam się skupić, znajomi pytali, co się dzieje. Wstydziłam się przyznać prawdę.
Najgorsze były wieczory. Siedziałam sama w kuchni i myślałam: „Czy naprawdę można ufać tylko sobie? Czy rodzina jeszcze coś znaczy?”
Po tygodniu Marta spakowała swoje rzeczy.
— Przepraszam cię jeszcze raz — powiedziała cicho przy drzwiach. — Wiem, że tego nie naprawię… Ale dziękuję ci za wszystko.
Patrzyłam na nią długo. Chciałam powiedzieć coś mądrego, ale zabrakło mi słów.
Kiedy zamknęły się za nią drzwi, poczułam ulgę… i pustkę jednocześnie.
Minęły miesiące. Powoli odzyskiwałam równowagę. Zaczęłam chodzić na terapię i rozmawiać o tym, co się stało. Zrozumiałam jedno: zaufanie nie jest dane raz na zawsze — trzeba je budować i chronić każdego dnia.
Dziś patrzę na rodzinę inaczej. Nie idealizuję jej już bezkrytycznie. Wiem, że nawet najbliżsi mogą zranić najbardziej.
Czasem zastanawiam się: czy potrafiłabym jeszcze raz zaufać komuś tak bezgranicznie? Czy wybaczenie naprawdę jest możliwe? A może są rany, które nigdy się nie zabliźnią?