Pod Rządami Teściowej: Życie w Cieniu Jej Zegara

„Jest szósta trzydzieści, Karolino. W tym domu śniadanie jemy o siódmej, nie później.” Głos pani Stanisławy rozcina ciszę jak nóż. Leżę jeszcze w łóżku, powieki mam ciężkie po kolejnej bezsennej nocy. Michał śpi obok, odwrócony do ściany, jakby mnie nie było. Milczy. Jak zawsze.

Zaciskam zęby i podnoszę się z łóżka. Stopy dotykają zimnych paneli. Każdy poranek to egzamin, którego nigdy nie zdaje się na piątkę. W kuchni pachnie kawą i świeżym chlebem, ale atmosfera jest lodowata. Pani Stanisława siedzi wyprostowana przy stole, jej siwe włosy spięte w ciasny kok. Nawet nie podnosi wzroku, gdy wchodzę.

– Dzień dobry – mówię cicho.

– Jesteś spóźniona – rzuca beznamiętnie. – Masło stoi po lewej, nie po prawej. Przecież już to wiesz.

Michał siada naprzeciwko, nie patrząc na mnie. Jego oczy są puste, jakby uciekł do świata, w którym nie ma ani mnie, ani jego matki. Czuję się samotna, choć przy stole siedzą trzy osoby.

Wszystko zaczęło się, gdy Michał stracił pracę i musieliśmy „tymczasowo” zamieszkać u jego matki na warszawskim Ursynowie. „Tymczasowo”, powtarzał. „Dopóki nie znajdę czegoś nowego.” Minęło dziewięć miesięcy. Od tego czasu żyję według jej zasad: śniadanie o siódmej, odkurzanie o dziewiątej, buty zdejmujemy przy wejściu, żadnej muzyki po dwudziestej pierwszej, a na odwiedziny trzeba mieć jej zgodę.

Wieczorem próbuję porozmawiać z Michałem:

– Może moglibyśmy spróbować żyć trochę bardziej po swojemu? Wynająć coś razem?

Wzdycha ciężko:

– Karolina, przecież wiesz, jak jest ciężko. Mama chce dobrze. Po prostu lubi porządek.

– Ale ja tu nie jestem sobą, Michał. Czuję się jak intruz we własnym życiu.

Nie patrzy mi w oczy.

– To tylko na chwilę – powtarza.

Dni ciągną się jak szare koraliki na sznurku. Każda próba wniesienia czegoś swojego – zdjęcie na komodzie, kwiatek na balkonie – kończy się tym samym.

– To nie pasuje do mojego wystroju – ucina pani Stanisława.

Czasem słyszę ją przez drzwi, jak rozmawia przez telefon z siostrą:

– Ona jest taka inna niż my. Nic praktycznego nie potrafi. Wszystko musi być po jej myśli.

W niedzielę odwiedza mnie mama. Przynosi szarlotkę – taką jak kiedyś w domu. Pani Stanisława marszczy nos na widok ciasta.

– U nas w niedzielę nie jemy słodkiego – mówi surowo.

Mama uśmiecha się niezręcznie i chowa ciasto z powrotem do torby. Czuję się winna wobec niej i siebie samej.

Wieczorem płaczę cicho pod kołdrą. Michał słyszy, ale odwraca się do ściany.

Pewnego dnia postanawiam zrobić coś inaczej. Kupuję żółte tulipany i stawiam je na środku stołu. Gdy pani Stanisława wraca do domu, marszczy brwi:

– Kto postawił te kwiaty?

– Ja – odpowiadam drżącym głosem.

Milczy chwilę:

– Przeszkadzają przy kolacji.

Zostawiam je do końca dnia, ale wieczorem już ich nie ma. Znajduję je zwiędłe w szafce na buty.

Napięcie rośnie z każdym dniem. W końcu wybucha podczas kolacji:

– Dlaczego nie możesz się po prostu dostosować, Karolino? – warczy pani Stanisława.

Michał podrywa się z zamyślenia:

– Mamo…

– Nie Michał! To mój dom! Jeśli chce tu mieszkać, to według moich zasad!

Ręce trzęsą mi się pod stołem.

– Może powinniśmy się wyprowadzić – szepczę.

Zapada cisza. Michał milczy. Pani Stanisława patrzy na mnie z pogardą.

Tej nocy pakuję torbę i wychodzę na dwór. Powietrze jest zimne i wilgotne; latarnie rzucają długie cienie na mokry asfalt Ursynowa. Idę bez celu aż do parku, gdzie kiedyś spacerowaliśmy z Michałem, gdy wszystko było jeszcze proste i jasne.

Telefon wibruje: SMS od Michała.

„Gdzie jesteś? Mama się martwi.”

Śmieję się gorzko. „Mama się martwi…” Nie o mnie, tylko o swoje zasady i porządek.

Wracam późno. Pani Stanisława otwiera drzwi z kamienną twarzą:

– Nie możesz tak znikać bez słowa – mówi chłodno.

– Może powinna się pani zastanowić, dlaczego to robię – odpowiadam cicho.

Następnego ranka wiem już, że tak dłużej być nie może. Przeglądam ogłoszenia o wynajmie pokoi, wysyłam CV wszędzie – do biur rachunkowych, przedszkoli, nawet do sprzątania hoteli.

Michał zauważa moją nerwowość:

– Co robisz? – pyta ostrożnie.

– Szukam pracy i pokoju do wynajęcia – mówię stanowczo.

Patrzy na mnie tak, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu.

– Chcesz odejść?

– Chcę odzyskać siebie, Michał. Tu siebie tracę.

Kolejne tygodnie to życie między nadzieją a rozpaczą. Czasem mam nadzieję, że Michał pójdzie za mną; czasem widzę go coraz bardziej zanurzonego w bezpiecznej rutynie matki.

W końcu dostaję wiadomość: jest wolny pokój na Ochocie, niedaleko Pola Mokotowskiego. Mały, z kuchnią współdzieloną z trzema studentkami – ale to wolność.

Wieczorem mówię o tym Michałowi:

– Wyprowadzam się – mówię cicho.

Długo milczy:

– Nie wiem, czy potrafię…

– Nie musisz – odpowiadam. – Ale ja muszę to zrobić.

W dniu wyprowadzki leje jak z cebra. Pani Stanisława stoi w drzwiach z założonymi rękami:

– Więc poddajesz się? – pyta lodowato.

– Nie – mówię pakując walizkę. – Wybieram siebie.

Michał stoi za nią blady i zagubiony.

Z trudem docieram do nowego pokoju. Pachnie starym kurzem i farbą, ale gdy otwieram okno wpada świeże powietrze i światło miasta, które znów należy do mnie.

Wieczorem wysyłam Michałowi SMS-a: „Zawsze możesz przyjść.”

Nie odpisuje od razu.

W ciszy nowego pokoju po raz pierwszy od miesięcy czuję spokój – i żal za tym wszystkim, co straciłam.

Czasem pytam siebie: czy powinnam była walczyć mocniej? A może jest taki moment w życiu, kiedy trzeba wybrać siebie – nawet jeśli oznacza to zostawienie kogoś za sobą? Co wy byście zrobili, gdyby szacunek dla drugiego człowieka zaczął kłócić się z szacunkiem dla samego siebie?