Poród, ból i prawda: Kiedy mój mąż zamiast wsparcia zranił mnie najbardziej

— Przestań się tak drzeć, ludzie na korytarzu cię słyszą! — syknął Michał, ściskając moją dłoń tak mocno, że aż poczułam ból w nadgarstku. Byłam już na granicy wytrzymałości, skurcze rozrywały mnie od środka, a on… On patrzył na mnie z pogardą, jakbym była dla niego ciężarem, nie żoną rodzącą nasze pierwsze dziecko.

Wiedziałam, że poród boli. Ale nikt nie uprzedził mnie, że ból fizyczny może być niczym w porównaniu z tym, co czułam w sercu. Michał miał być moim wsparciem. Przez dziewięć miesięcy powtarzał, że będzie przy mnie, że razem damy radę. A teraz? Stał przy łóżku porodowym z miną znudzonego urzędnika, co chwilę zerkał na telefon i przewracał oczami, gdy położna mówiła mi, żebym oddychała głęboko.

— Może byś się w końcu ogarnęła? Inne kobiety rodzą szybciej — rzucił pod nosem, kiedy po raz kolejny krzyknęłam z bólu.

Poczułam łzy napływające do oczu. Położna spojrzała na niego z dezaprobatą, ale nic nie powiedziała. Ja też milczałam. Nie miałam siły się bronić. Byłam sama w tej sali pełnej ludzi.

Wszystko zaczęło się jeszcze przed porodem. Michał od kilku miesięcy był coraz bardziej nieobecny. Tłumaczył się pracą, zmęczeniem, ale ja czułam, że coś jest nie tak. Przestaliśmy rozmawiać. Każda moja próba zbliżenia kończyła się kłótnią albo jego ucieczką do komputera. Myślałam, że to minie, że jak urodzi się nasz syn, wszystko się zmieni.

Ale w tej sali porodowej zrozumiałam, jak bardzo się myliłam.

— Proszę wyjść na chwilę — powiedziała położna do Michała po kolejnym jego komentarzu.

Wyszedł bez słowa. Wtedy położna ścisnęła moją dłoń i szepnęła:

— Pani jest bardzo dzielna. Proszę się skupić na sobie i dziecku.

To były pierwsze słowa wsparcia tego dnia. Poczułam ulgę i wdzięczność wobec tej obcej kobiety. Michał wrócił dopiero tuż przed samym końcem. Stał z boku, jakby nie chciał mieć z tym nic wspólnego.

Kiedy usłyszałam pierwszy krzyk mojego syna, łzy popłynęły mi po policzkach. Chciałam podzielić się tą chwilą z mężem, ale on tylko spojrzał na zegarek i powiedział:

— No to mamy to z głowy.

Wróciliśmy do domu trzy dni później. Michał był jeszcze bardziej nieobecny niż wcześniej. Zamiast cieszyć się synem, zamykał się w swoim gabinecie. Ja walczyłam z bólem po porodzie, karmieniem piersią i bezsennością. Każda moja prośba o pomoc kończyła się jego westchnieniem lub ironicznym komentarzem.

— Przecież chciałaś dziecko — powtarzał za każdym razem, gdy mówiłam, że jest mi ciężko.

Moja mama przyjechała na kilka dni pomóc mi przy małym. To ona zauważyła pierwsza:

— Coś jest nie tak z Michałem. On cię nie wspiera.

Zbywałam ją, tłumaczyłam męża pracą i stresem. Ale w środku czułam narastającą pustkę i żal. Zaczęłam analizować nasze ostatnie miesiące. Przypomniałam sobie wszystkie drobne upokorzenia: jego żarty przy znajomych na temat mojego wyglądu w ciąży, brak zainteresowania badaniami czy przygotowaniami do porodu.

Pewnej nocy usłyszałam rozmowę Michała przez telefon:

— Nie mogę teraz rozmawiać… Tak, ona śpi… Nie wiem, kiedy się ogarnie…

Serce mi zamarło. Kiedy zapytałam rano, z kim rozmawiał, odpowiedział chłodno:

— To sprawy służbowe. Przestań być taka podejrzliwa.

Zaczęłam czuć się jak intruz we własnym domu. Michał coraz częściej wychodził wieczorami „na spotkania biznesowe”. Ja zostawałam sama z płaczącym niemowlakiem i własnymi myślami.

Któregoś dnia nie wytrzymałam.

— Michał, co się z nami dzieje? — zapytałam drżącym głosem.

Spojrzał na mnie obojętnie:

— Może po prostu nie nadajemy się do tego wszystkiego? Ty ciągle czegoś ode mnie chcesz. Ja mam swoje życie.

Poczułam, jakby ktoś wylał na mnie kubeł lodowatej wody. Przez chwilę nie mogłam oddychać.

— To jest też twoje dziecko! — krzyknęłam przez łzy.

Wzruszył ramionami i wyszedł z domu.

Tamtej nocy podjęłam decyzję. Zadzwoniłam do mamy:

— Mamo, czy mogę przyjechać na jakiś czas?

Nie pytała o szczegóły. Wiedziała wszystko.

Spakowałam siebie i synka. Kiedy Michał wrócił do pustego mieszkania, zadzwonił tylko raz:

— Myślisz, że sobie beze mnie poradzisz?

Nie odpowiedziałam. Wiedziałam już, że muszę walczyć o siebie i swoje dziecko.

Minęły dwa lata od tamtego dnia. Jestem silniejsza niż kiedykolwiek. Mam pracę, własne mieszkanie i cudownego syna. Michał widuje go sporadycznie — kiedy mu wygodnie.

Czasem pytam siebie: dlaczego pozwoliłam mu tak długo mnie ranić? Czy naprawdę trzeba przejść przez piekło, żeby odnaleźć własną wartość?

Może wy też znacie ten ból? Jak długo można czekać na szacunek od najbliższej osoby?