Co chcę, to zrobię! To moje miejsce, nie podoba się – odejdź!

„Co chcę, to zrobię! To moje miejsce, nie podoba się – odejdź!” – krzyknęłam, trzaskając drzwiami mojego pokoju. W powietrzu wciąż wisiał zapach smażonej cebuli i gniewu. Matka stała w kuchni, z rękami opartymi o blat, jej twarz była czerwona, a oczy błyszczały od łez i furii. Miałam wtedy siedemnaście lat i czułam, że duszę się w tym ciasnym, dwupokojowym mieszkaniu na warszawskim Bródnie.

– Znowu zaczynasz? – wrzasnęła mama zza drzwi. – To ja cię wychowałam, ja cię utrzymuję!

– A ja mam już dość twojego wiecznego narzekania! – odparłam, choć głos mi się łamał. – Nigdy nie jesteś ze mnie dumna, tylko wiecznie coś ci nie pasuje!

Wiedziałam, że zaraz usłyszę ten sam monolog: „Gdyby nie ja, nie miałabyś co jeść. Ojciec cię zostawił, a ja musiałam harować na dwa etaty!”

Ale tym razem matka milczała. Usłyszałam tylko cichy szloch i dźwięk talerza rozbijającego się o zlew. Zsunęłam się po ścianie na podłogę. W mojej głowie kłębiły się wspomnienia: jak mając osiem lat, czekałam pod blokiem na ojca, który miał mnie zabrać do kina. Nie przyszedł. Mama wtedy powiedziała: „Widzisz? Na facetów nie można liczyć”.

Od tamtej pory byłam jej powierniczką i workiem treningowym jednocześnie. Kiedy wracała z pracy zmęczona i rozgoryczona, wyżywała się na mnie za swoje nieudane życie. „Nie umiesz nawet dobrze posprzątać!”, „Znowu dostałaś tróję z matematyki? Po kim ty to masz?”

W gimnazjum zaczęłam zamykać się w sobie. Zazdrościłam koleżankom, które mogły po prostu przytulić się do mamy bez strachu, że zostaną odepchnięte. Moja matka przytulała mnie tylko wtedy, gdy była pijana albo kiedy płakała po kolejnej kłótni z babcią.

Babcia mieszkała z nami przez kilka lat po śmierci dziadka. Była surowa i oschła, ale przynajmniej nie krzyczała. To ona nauczyła mnie robić pierogi i cerować skarpetki. Kiedy umarła, mama przez tydzień nie wychodziła z łóżka. Ja musiałam chodzić do szkoły i robić zakupy.

Pamiętam dzień, gdy pierwszy raz podniosłam głos na matkę. Miałam czternaście lat i wróciłam późno do domu po spotkaniu z koleżankami. Mama czekała w przedpokoju z paskiem w ręku.

– Gdzie byłaś?! – wrzasnęła.

– U Magdy! – odpowiedziałam drżącym głosem.

– Kłamiesz! Pewnie z jakimś chłopakiem się szlajasz!

Wtedy coś we mnie pękło.

– Nawet nie wiesz, jak mam na imię! – wykrzyczałam jej prosto w twarz.

Zamarła. Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie jak dwie obce osoby. Potem odwróciła się i zamknęła w łazience.

Od tego czasu nasze relacje były coraz gorsze. W liceum zaczęłam uciekać z domu na całe noce. Spałam u koleżanek albo włóczyłam się po mieście do rana. Mama dzwoniła do mnie setki razy, ale nigdy nie pytała: „Czy wszystko w porządku?” Zawsze tylko: „Wracaj natychmiast!”

W końcu poznałam Pawła. Był starszy ode mnie o pięć lat, miał samochód i własne mieszkanie na Pradze. Uciekłam do niego po kolejnej awanturze o to, że nie posprzątałam łazienki.

– Nie wracam tam – powiedziałam Pawłowi, siedząc na jego kanapie i patrząc w sufit.

– Może powinnaś pogadać z matką? – zaproponował ostrożnie.

– Ona mnie nienawidzi – odpowiedziałam bez namysłu.

Paweł był inny niż wszyscy mężczyźni w moim życiu. Słuchał mnie, gotował dla mnie rosół i nigdy nie podnosił głosu. Przez chwilę wydawało mi się, że znalazłam dom.

Ale dom to nie tylko ściany i ciepłe obiady. Po kilku miesiącach zaczęły się kłopoty. Paweł coraz częściej wracał późno z pracy, a ja czułam się coraz bardziej samotna. Pewnego wieczoru usłyszałam jego rozmowę przez telefon:

– Nie wiem już, co robić z tą dziewczyną… Ona chyba myśli, że ją uratuję.

Serce mi pękło. Wróciły wszystkie stare lęki: że jestem ciężarem, że nikt mnie nie chce.

Zadzwoniłam do mamy.

– Mamo…

– Czego chcesz? – jej głos był zimny jak lód.

– Chciałam tylko…

– Nie mam teraz czasu.

Rozłączyła się.

Przez kilka dni chodziłam jak zombie. Paweł próbował mnie pocieszać, ale ja wiedziałam już, że muszę sama sobie poradzić. Wynajęłam pokój u starszej pani na Ochocie i zaczęłam pracować w kawiarni.

Każdego dnia patrzyłam na matki z dziećmi przy stolikach i zastanawiałam się, czy kiedyś będę potrafiła być inną matką niż moja własna.

Minęły lata. Skończyłam studia zaoczne, poznałam Michała – mojego obecnego męża – i urodziłam córkę, Zosię. Kiedy pierwszy raz ją przytuliłam, obiecałam sobie, że nigdy nie powiem jej: „Nie mam teraz czasu”.

Ale życie lubi płatać figle. Gdy Zosia miała sześć lat, Michał stracił pracę i zaczęliśmy mieć problemy finansowe. Stres sprawił, że coraz częściej krzyczałam na córkę za drobiazgi: rozlane mleko, zgubioną czapkę… Pewnego dnia zobaczyłam w jej oczach ten sam strach, który pamiętałam z własnego dzieciństwa.

Usiadłam na podłodze w kuchni i rozpłakałam się tak głośno, że Zosia przybiegła i objęła mnie za szyję.

– Mamusiu…

– Przepraszam cię – wyszeptałam przez łzy.

Tego wieczoru zadzwoniłam do mamy po raz pierwszy od lat.

– Cześć…

– O! Pamiętasz jeszcze numer? – usłyszałam jej sarkastyczny ton.

– Chciałam pogadać…

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– O czym?

– O nas… O tym wszystkim…

Mama westchnęła ciężko.

– Myślisz, że to takie proste? Że wystarczy zadzwonić?

– Nie wiem… Ale chciałabym spróbować.

Spotkałyśmy się tydzień później w małej kawiarni przy Rondzie Wiatraczna. Siedziałyśmy naprzeciwko siebie jak dwie obce kobiety.

– Wiesz… – zaczęła mama drżącym głosem – ja też czasem żałuję tego wszystkiego.

Patrzyłyśmy na siebie długo w milczeniu. W końcu wyciągnęła rękę przez stolik i dotknęła mojej dłoni.

– Może jeszcze nie jest za późno? – spytała cicho.

Nie wiem, czy potrafię jej wybaczyć wszystko. Ale wiem jedno: nie chcę być więźniem przeszłości ani powielać błędów mojej matki.

Czasem patrzę w lustro i pytam samą siebie: czy można naprawdę zacząć od nowa? Czy da się naprawić to, co przez lata było niszczone słowami i milczeniem? Co wy o tym myślicie?