Po ślubie mojej mamy straciłam wszystko: opowieść o córce, która musiała wybrać między miłością a sobą

– Nie rozumiesz mnie, mamo! – krzyknęłam, czując jak łzy napływają mi do oczu. Stałyśmy naprzeciwko siebie w kuchni, tej samej kuchni, w której jeszcze niedawno razem piekłyśmy szarlotkę i śmiałyśmy się z moich nieudanych prób robienia bezy. Teraz między nami była przepaść, której nie potrafiłam już zasypać.

Mama spojrzała na mnie z wyrzutem, ale też z jakimś zmęczeniem w oczach. – Marto, musisz zrozumieć, że ja też mam prawo do szczęścia. Nie mogę całe życie być tylko twoją mamą.

Słowo „tylko” zabolało mnie jak policzek. Przecież przez tyle lat byłyśmy tylko we dwie. Tata odszedł, gdy miałam sześć lat. Mama była moim całym światem. To ona nauczyła mnie jeździć na rowerze, to ona tuliła mnie po każdej porażce i to ona zawsze powtarzała, że razem damy radę. A teraz? Teraz miała być „tylko” moją mamą?

Wszystko zaczęło się zmieniać, gdy pojawił się Andrzej. Przystojny, pewny siebie, z własną firmą budowlaną i samochodem lepszym niż wszystkie auta na naszym osiedlu razem wzięte. Mama rozkwitła przy nim – zaczęła się malować, kupować nowe ubrania, nawet śmiała się inaczej. Na początku cieszyłam się jej szczęściem. Ale potem Andrzej zaczął coraz częściej zostawać na noc, a ja czułam się coraz bardziej jak intruz we własnym domu.

Pamiętam pierwszy raz, kiedy usłyszałam ich kłótnię przez cienką ścianę mojego pokoju. Andrzej podnosił głos, mama płakała. Następnego dnia udawali, że nic się nie stało. Ale ja już wiedziałam – coś jest nie tak.

Po ślubie wszystko przyspieszyło. Andrzej wprowadził się na stałe. Zmienił wystrój salonu, wyrzucił moje stare zdjęcia ze ścian i zastąpił je swoimi trofeami z polowań. Nawet kotka Łatka, którą miałam od dziecka, nagle zaczęła przeszkadzać – „bo sierść wszędzie”. Mama coraz częściej była nieobecna myślami, jakby bała się patrzeć mi w oczy.

Pewnego wieczoru wróciłam do domu po zajęciach na uczelni i zobaczyłam walizkę pod drzwiami mojego pokoju. Andrzej stał w korytarzu z założonymi rękami.

– Marta, musimy porozmawiać – powiedział chłodno. – Jesteś już dorosła. Czas się usamodzielnić.

Spojrzałam na mamę. Stała obok niego, skulona, z oczami wbitymi w podłogę.

– Mamo? – wyszeptałam.

Nie odpowiedziała. Tylko łzy spływały jej po policzkach.

Wyszłam tej nocy z domu z jedną walizką i Łatką w transporterze. Przez kilka dni spałam u koleżanki z roku, potem wynajęłam pokój w starej kamienicy na Pradze. Każdego dnia czekałam na telefon od mamy. Na wiadomość: „Wróć” albo chociaż „Przepraszam”. Ale telefon milczał.

Próbowałam do niej dzwonić. Odbierała rzadko, zawsze mówiła szybko i cicho: „Nie mogę teraz rozmawiać” albo „Andrzej jest obok”. Czułam się jak duch – niewidzialna dla własnej matki.

Na uczelni udawałam przed znajomymi, że wszystko jest w porządku. Ale wieczorami płakałam w poduszkę i zadawałam sobie pytanie: co zrobiłam źle? Czy naprawdę byłam dla niej ciężarem? Czy jej szczęście musiało oznaczać moją samotność?

Z czasem zaczęłam układać sobie życie na nowo. Znalazłam pracę w kawiarni, zaprzyjaźniłam się z sąsiadką panią Zofią, która traktowała mnie jak wnuczkę. Ale rana po utracie domu i mamy nie chciała się zagoić.

Minął rok. W Wigilię zadzwonił mój telefon – numer mamy.

– Marta… – usłyszałam jej drżący głos. – Czy mogę cię zobaczyć?

Spotkałyśmy się w parku na ławce pod starym dębem. Mama wyglądała na starszą o dziesięć lat.

– Przepraszam cię – wyszeptała. – Myślałam, że znajdę szczęście… Ale zgubiłam ciebie i siebie.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Chciałam ją przytulić, ale coś mnie powstrzymało.

– Mamo… czy ty mnie jeszcze kochasz?

Odpowiedziała tylko łzami.

Dziś mieszkam sama, mam własne życie i powoli uczę się wybaczać. Ale czasem budzę się w nocy i pytam siebie: czy można naprawdę przebaczyć tym, którzy nas opuścili? Czy miłość do matki może przetrwać wszystko?