„To tylko obiad, co w tym wielkiego?” – Kiedy Marek zbagatelizował moją pracę, postanowiłam pokazać mu, ile naprawdę znaczy codzienny trud kobiety

– To tylko obiad, co w tym wielkiego? – rzucił Marek, nawet nie podnosząc wzroku znad telefonu. Stałam w kuchni, z rękami mokrymi od zmywania, a w środku poczułam, jak coś we mnie pęka. Talerze jeszcze dzwoniły w zlewie, dzieci kłóciły się o pilota w salonie, a ja po raz kolejny słyszałam, że to, co robię każdego dnia, jest niczym.

Nie odpowiedziałam od razu. Przełknęłam ślinę i wróciłam do szorowania garnka, ale w głowie już układałam słowa. Od lat byłam tą, która ogarnia wszystko: śniadania, obiady, pranie, zebrania w szkole, rachunki, nawet urodziny teściowej. Marek pracował dużo – to prawda – ale po powrocie do domu zamieniał się w gościa hotelowego. Oczekiwał ciepłego posiłku i świętego spokoju. Ja miałam być niewidzialna, a dom miał działać jak dobrze naoliwiona maszyna.

Wieczorem leżałam obok niego w łóżku i nie mogłam zasnąć. W głowie powtarzałam jego słowa: „To tylko obiad”. Czy naprawdę tak mało znaczę? Czy jestem tylko dodatkiem do jego życia? Przypomniałam sobie, jak kiedyś marzyłam o pracy w wydawnictwie, o własnych książkach na półce. Teraz moją codziennością były listy zakupów i wieczne „mamo, gdzie są moje skarpetki?”.

Następnego dnia postanowiłam: nie zrobię nic. Nie ugotuję obiadu, nie posprzątam, nie wyprasuję koszul. Dzieci dostały kanapki na śniadanie i same musiały znaleźć swoje rzeczy do szkoły. Marek rano szukał czystej koszuli i burczał pod nosem:

– Gdzie są moje rzeczy?

– Tam, gdzie je zostawiłeś – odpowiedziałam spokojnie.

W pracy zadzwonił do mnie dwa razy: raz zapytać o klucze do samochodu (były w jego kurtce), drugi raz o to, co będzie na obiad.

– Nie wiem. Może zamówisz pizzę?

Wieczorem dom wyglądał jak po przejściu huraganu. Dzieci pokłócone o bałagan w pokoju, Marek głodny i zirytowany. Usiadłam przy stole z książką i patrzyłam na nich wszystkich. Po raz pierwszy od lat poczułam się wolna.

– Co się dzieje? – zapytał Marek z pretensją.

– Nic. Po prostu odpoczywam.

Przez kolejne dni atmosfera gęstniała. Dzieci zaczęły pytać, czy coś się stało. Marek próbował sam zrobić pranie – wrzucił białe koszule z czerwonymi skarpetkami i wszystko wyszło różowe. Zupa z proszku nie smakowała nikomu. W końcu usiadł naprzeciwko mnie przy stole i powiedział:

– Przesadzasz. Przecież to tylko domowe obowiązki.

– To nie są tylko obowiązki. To całe moje życie. I nigdy tego nie zauważyłeś.

Zamilkł. Po raz pierwszy widziałam w jego oczach cień niepewności.

Wieczorem przyszła do mnie córka, Zosia:

– Mamo, dlaczego jesteś smutna?

Przytuliłam ją mocno i poczułam łzy pod powiekami.

– Bo czasem mam wrażenie, że nikt mnie nie widzi.

Zosia pocałowała mnie w policzek i wyszła. A ja zostałam sama ze swoimi myślami.

Minął tydzień. Dom powoli zaczął przypominać pole bitwy: sterty prania, brudne naczynia, dzieci coraz bardziej rozdrażnione. Marek coraz częściej wychodził z domu pod byle pretekstem. Ja zaczęłam czytać książki, których nie miałam czasu otworzyć od lat.

W końcu przyszedł wieczór, kiedy Marek usiadł obok mnie na kanapie bez telefonu w ręku.

– Przepraszam – powiedział cicho. – Nie wiedziałem…

Spojrzałam na niego długo. Widziałam zmęczenie na jego twarzy i coś jeszcze – może cień zrozumienia?

– Nie chcę już być niewidzialna – powiedziałam. – Chcę być partnerką, a nie służącą.

Marek skinął głową.

– Spróbujmy razem…

Od tego dnia zaczęliśmy dzielić obowiązki. Nie było łatwo – dzieci musiały nauczyć się sprzątać po sobie, Marek gotował coraz lepiej (choć kuchnia wyglądała po tym jak pole walki). Ja zaczęłam pisać bloga o codzienności kobiet takich jak ja. Czułam się silniejsza z każdym dniem.

Ale czasem zastanawiam się: czy musiałam doprowadzić do kryzysu, żeby ktoś mnie zauważył? Czy naprawdę tak trudno zobaczyć drugiego człowieka obok siebie?

A Wy? Czy czuliście się kiedyś niewidzialni we własnym domu?