W dniu, w którym spłaciliśmy kredyt, mój świat się rozpadł – historia o zdradzie, przebaczeniu i sile kobiet

– Chcę odejść. Już od dwóch lat jestem z kimś innym – powiedział, patrząc mi prosto w oczy. Kieliszek prosecco zadrżał w mojej dłoni. Tort z napisem „Wolność!” stał nietknięty na stole, a świece rzucały cienie na ściany naszego salonu. Przez chwilę miałam wrażenie, że to jakiś żart, że zaraz wybuchnie śmiechem i powie: „No co ty, Anka, przecież wiesz, że tylko ty się dla mnie liczysz”. Ale on milczał.

– Michał, co ty mówisz? – wyszeptałam. Głos mi się załamał.

– Przepraszam. Nie mogłem już dłużej udawać. Czekałem tylko, aż spłacimy kredyt… – jego słowa brzmiały jak wyrok.

W jednej chwili cały mój świat się rozpadł. Przez ostatnie lata żyliśmy jak wszyscy – praca, dzieci, raty do spłacenia, szybkie obiady i wieczorne seriale. Myślałam, że to normalne, że tak wygląda życie po dziesięciu latach małżeństwa. Czasem się kłóciliśmy, czasem śmialiśmy, czasem milczeliśmy przez kilka dni. Ale przecież zawsze wracaliśmy do siebie.

– Z kim? – zapytałam po chwili ciszy, która wydawała się trwać wieczność.

– Z Martą – odpowiedział cicho.

Marta. Moja koleżanka z pracy. Ta sama, która przychodziła do nas na kawę, która opiekowała się naszymi dziećmi, kiedy musiałam zostać dłużej w biurze. Poczułam, jakby ktoś uderzył mnie w brzuch.

– Od kiedy? – spytałam głucho.

– Od dwóch lat… Anka, przepraszam. Próbowałem to zakończyć, ale nie potrafiłem. Kocham ją.

Nie pamiętam, co było dalej. Wiem tylko, że tort został nietknięty, a ja całą noc przesiedziałam na kanapie, patrząc na migoczące świece i próbując zrozumieć, gdzie popełniłam błąd.

Następnego dnia Michał spakował walizkę i wyszedł. Dzieci spały. Nie miałam siły im tłumaczyć, dlaczego tata nie wróci na noc. Kiedy rano zapytały: „Gdzie tata?”, odpowiedziałam: „Pojechał w delegację”.

Przez kolejne tygodnie żyłam jak automat. Praca – dom – dzieci – zakupy – pranie – praca… Wszyscy wokół pytali: „Co u was słychać? Kiedy jedziecie do tej Toskanii?”. Uśmiechałam się i mówiłam: „Jeszcze nie teraz”.

Wieczorami płakałam w poduszkę. Czułam się oszukana przez wszystkich – przez Michała, przez Martę, przez siebie samą. Przecież powinnam była coś zauważyć! Te późne powroty z pracy, te tajemnicze wiadomości na Messengerze… Ale ufałam mu. Ufałam jej.

Mama przyjechała któregoś dnia bez zapowiedzi.

– Anka, musisz się pozbierać – powiedziała stanowczo. – Dla dzieci. Dla siebie.

– Mamo, ja nie wiem, czy potrafię…

– Potrafisz. Jesteś silniejsza niż myślisz.

Nie wierzyłam jej wtedy. Ale z czasem zaczęłam dostrzegać drobne rzeczy: uśmiech córki rano przy śniadaniu, rysunek syna z napisem „Kocham Cię mamo”, ciepło kubka herbaty w dłoniach po ciężkim dniu. Zaczęłam chodzić na spacery po parku, spotykać się z koleżankami z liceum. Powoli wracałam do życia.

Michał dzwonił rzadko. Najczęściej po to, żeby ustalić weekendy z dziećmi albo przekazać jakieś formalności związane z podziałem majątku. Raz zapytał: „Może kiedyś mi wybaczysz?”. Odpowiedziałam: „Nie wiem”.

Najtrudniejsze były święta. Pierwszy raz bez niego przy stole. Dzieci pytały: „Czy tata przyjdzie?”. Tłumaczyłam im najlepiej jak potrafiłam: „Tata was kocha, ale teraz mieszka gdzie indziej”.

Któregoś dnia spotkałam Martę na ulicy. Szła z Michałem za rękę. Uśmiechnęła się do mnie niepewnie.

– Anka… możemy porozmawiać?

– Nie mam o czym – odpowiedziałam chłodno i odeszłam.

Ale potem długo myślałam o tej rozmowie. O tym, czy mogłabym jej wybaczyć. Czy mogłabym wybaczyć jemu? Czy mogłabym wybaczyć sobie?

Minął rok. Nadal boli. Ale już inaczej. Już nie płaczę co noc. Już nie szukam winy tylko w sobie. Zaczynam wierzyć, że jeszcze coś dobrego mnie spotka.

Czasem patrzę na zdjęcia z tamtego wieczoru – tortu nigdy nie zjedliśmy, prosecco wylałam do zlewu. Ale świece zachowałam. Zapalam je czasem wieczorem i myślę: czy można naprawdę zacząć od nowa? Czy da się jeszcze komuś zaufać?

A może najpierw trzeba nauczyć się ufać samej sobie?