Niespodziewani goście: Kiedy córka mojego męża z dziećmi i walizkami stanęła w moich drzwiach
— Mamo, proszę, otwórz — głos Kasi, córki mojego męża, był cichy, ale stanowczy. Stała na progu naszego mieszkania na warszawskim Ursynowie, z dwiema małymi dziewczynkami i dwiema wielkimi walizkami. Była godzina dwudziesta druga, a ja właśnie kończyłam zmywać naczynia po kolacji.
Zamarłam. Przez chwilę miałam ochotę udawać, że mnie nie ma. Ale dzieci zaczęły płakać, a Kasia spojrzała na mnie oczami pełnymi desperacji. Otworzyłam drzwi szeroko, czując jak serce wali mi w piersi.
— Co się stało? — zapytałam, starając się brzmieć spokojnie.
— Nie mam gdzie iść — wyszeptała Kasia. — Tomek wyrzucił nas z domu. Nie mam nikogo…
Wpuściłam je do środka. Dziewczynki, Zosia i Hania, miały rozczochrane włosy i ślady łez na policzkach. Kasia wyglądała na wykończoną. Przez chwilę stałyśmy w milczeniu w przedpokoju, a potem zaprowadziłam je do pokoju gościnnego.
Mój mąż, Marek, był wtedy w delegacji w Poznaniu. Zadzwoniłam do niego od razu.
— Kasia jest u nas. Z dziećmi. Tomek wyrzucił je z domu — powiedziałam bez zbędnych wstępów.
— Boże… — usłyszałam tylko jego ciężki oddech. — Dziękuję, że je przyjęłaś.
Nie spałam tej nocy. Słyszałam ciche szlochy Kasi przez ścianę i płacz dziewczynek. W mojej głowie kłębiły się myśli: „Dlaczego akurat teraz? Dlaczego ja?” Nasze relacje nigdy nie były łatwe. Kasia zawsze traktowała mnie jak intruza w życiu jej ojca. Czułam się jak obca we własnym domu.
Rano przy śniadaniu panowała niezręczna cisza. Dziewczynki jadły płatki na mleku, a Kasia patrzyła w okno.
— Przepraszam, że tak nagle… — zaczęła cicho.
— Nie musisz przepraszać — przerwałam jej, choć sama nie byłam tego pewna.
Po południu zadzwoniła moja mama.
— Słyszałam od sąsiadki, że masz gości… — zaczęła z typową dla siebie ciekawością.
— Tak, Kasia z dziećmi…
— No widzisz! Zawsze mówiłam, że patchworkowe rodziny to tylko kłopoty — westchnęła ciężko.
Poczułam narastającą złość. Przez lata starałam się budować mosty między mną a Kasią, choć ona nigdy nie chciała ich przekroczyć. Teraz los zmusił nas do wspólnego życia pod jednym dachem.
Wieczorem usiadłyśmy razem w kuchni. Kasia opowiedziała mi wszystko: o tym, jak Tomek coraz częściej wracał pijany, jak krzyczał na dzieci i ją samą. Ostatniej nocy uderzył ją pierwszy raz.
— Nie mogłam już tam zostać — powiedziała przez łzy. — Ale nie mam pracy, nie mam pieniędzy…
Patrzyłam na nią i nagle zobaczyłam w niej nie tylko córkę mojego męża, ale po prostu kobietę w potrzebie. Przypomniałam sobie własne dzieciństwo — ojca alkoholika i matkę, która nigdy nie miała odwagi odejść.
— Pomożemy ci — powiedziałam cicho.
Przez kolejne dni próbowałyśmy jakoś się dogadać. Kasia była zamknięta w sobie, a ja nie wiedziałam, jak do niej dotrzeć. Dziewczynki zaczęły chodzić do pobliskiego przedszkola. Sąsiedzi patrzyli na nas z ukosa, plotki rozchodziły się błyskawicznie.
— Widzisz? Zawsze mówiłem, że ona ci tylko kłopotów narobi — rzucił pan Janek z trzeciego piętra do mojej mamy na klatce schodowej.
Czułam presję ze wszystkich stron. Marek wrócił po tygodniu i od razu rzucił się do pomocy Kasi. Ja zostałam trochę z boku — to on był jej ojcem, ja tylko „ta druga”.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Kasi z Markiem:
— Tata, przepraszam za wszystko… Za to, że byłam dla niej taka okropna…
— Ciii… Najważniejsze, że jesteście bezpieczne — odpowiedział Marek.
Zrobiło mi się ciepło na sercu. Może jednak coś się zmieni?
Ale potem przyszły kolejne problemy: Kasia nie mogła znaleźć pracy, bo musiała opiekować się dziewczynkami. Zasiłek był śmiesznie niski. Ja pracowałam na pół etatu w bibliotece i ledwo wiązaliśmy koniec z końcem.
Zaczęły się kłótnie o pieniądze. Marek był rozdarty między mną a Kasią. Czułam się coraz bardziej niewidzialna we własnym domu.
— Może powinnaś wrócić do siebie? — wyrwało mi się pewnego dnia podczas sprzeczki z Kasią.
— Gdybym miała dokąd! — krzyknęła przez łzy.
Dziewczynki patrzyły na nas przerażone.
Po tej kłótni długo nie mogłam dojść do siebie. Zastanawiałam się: czy jestem złą osobą? Czy powinnam poświęcić własny spokój dla dobra rodziny?
Minęły dwa miesiące. Kasia znalazła pracę w sklepie spożywczym za rogiem. Dziewczynki zaczęły się uśmiechać coraz częściej. Nasze relacje powoli się ocieplały — gotowałyśmy razem obiady, rozmawiałyśmy wieczorami o życiu.
Ale wciąż czułam ciężar spojrzeń sąsiadów i komentarzy rodziny: „Po co ci to było?”, „To nie twoje dzieci”, „Zawsze będziesz tylko macochą”.
Czasem siadam wieczorem przy oknie i patrzę na światła miasta. Myślę wtedy: czy można naprawdę stać się rodziną mimo tylu ran i uprzedzeń? Czy warto walczyć o kogoś, kto przez lata cię odrzucał?
A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy potrafilibyście otworzyć drzwi komuś, kto przez tyle lat był dla was obcy?