Zamknięta w czterech ścianach: Moje życie w cieniu rodziny męża

Wszystko zaczęło się od krzyku. „Natalia! Ile razy mam ci powtarzać, że ziemniaki mają być cienko obrane?!” – głos teściowej odbił się echem po kuchni, a ja poczułam, jak łzy napływają mi do oczu. Stałam przy zlewie, z nożem w ręku, a obok mnie piętrzyła się sterta warzyw. Był poniedziałek, godzina szósta rano, a ja już czułam się jak wrak człowieka. Mój mąż, Paweł, spał jeszcze w swoim pokoju na piętrze, nieświadomy tego, co dzieje się na dole. Albo raczej – nie chciał być świadomy.

Mam na imię Natalia. Mam 29 lat i od czterech lat jestem żoną Pawła. Kiedyś byłam pełna marzeń – chciałam otworzyć własną kawiarnię w Krakowie, podróżować, poznawać ludzi. Ale zakochałam się w Pawle – cichym, spokojnym chłopaku z małej podkarpackiej wsi. Myślałam, że miłość wystarczy. Że razem damy radę wszystkiemu. Myliłam się.

Już pierwszego dnia po ślubie teściowa – pani Halina – wręczyła mi fartuch i powiedziała: „Teraz jesteś u nas. Tu obowiązują nasze zasady.” Uśmiechnęła się wtedy szeroko, ale w jej oczach zobaczyłam coś zimnego. Paweł tylko wzruszył ramionami. „Mama zawsze była konkretna” – szepnął mi do ucha.

Od tamtej pory moje życie zamieniło się w niekończący się ciąg obowiązków. Wstawałam o piątej rano, żeby przygotować śniadanie dla całej rodziny: teściowa, teść (pan Marian), Paweł i jego młodsza siostra Ola, która jeszcze studiowała i wracała do domu na weekendy. Potem sprzątanie domu – ogromnego, starego domu z trzema piętrami i piwnicą pełną przetworów. Pranie, gotowanie obiadu dla wszystkich (często też dla sąsiadów albo dalszej rodziny, która wpadała bez zapowiedzi), zakupy na targu, opieka nad ogrodem i kurami.

Każda czynność była oceniana. „Natalia, nie tak się myje podłogę.” „Natalia, zupa za słona.” „Natalia, dlaczego Ola nie ma wyprasowanej bluzki?” Czułam się jak służąca. Paweł? On pracował w warsztacie samochodowym ojca i wracał zmęczony. „Nie przesadzaj” – mówił wieczorami, kiedy próbowałam mu opowiedzieć o swoim dniu. „Mama jest wymagająca, ale to dla naszego dobra.”

Pamiętam pierwszy poważny konflikt. Była niedziela, Ola przyjechała z chłopakiem na obiad. Przy stole Halina zaczęła wyliczać moje błędy: „Ziemniaki niedogotowane, mięso za suche, a ciasto pewnie kupne.” Wszyscy milczeli. Nawet Paweł patrzył w talerz. W końcu nie wytrzymałam:
– Może następnym razem ktoś inny ugotuje obiad? – powiedziałam drżącym głosem.
Halina spojrzała na mnie z pogardą:
– Jeśli ci się nie podoba, droga paniusiu z miasta, droga wolna.
Ola zachichotała cicho pod nosem.

Po tym incydencie przez kilka dni nikt się do mnie nie odzywał. Chodziłam po domu jak cień. Wieczorami płakałam w łazience, żeby nikt nie słyszał. Pisałam do mojej mamy do Wrocławia – „Mamo, nie daję rady.” Odpisała: „Wytrzymaj jeszcze trochę. Może się ułoży.”

Ale nie układało się. Z każdym miesiącem było gorzej. Halina coraz częściej zostawiała mi listy z zadaniami na lodówce: „Umyj okna na strychu”, „Zrób przetwory”, „Zawieź jajka do sąsiadki”. Czułam się jak niewolnica we własnym domu. Najgorsze były święta – wtedy do domu zjeżdżała cała rodzina Pawła: jego dwaj bracia z żonami i dziećmi, ciotki i kuzynki. Wszyscy oczekiwali obsługi – kawy, herbaty, ciasta, obiadu na ciepło i kolacji na zimno.

Pewnego razu podczas Wigilii usłyszałam rozmowę w kuchni:
– Ta Natalia to ma dobrze – powiedziała jedna z kuzynek Pawła. – Nic nie musi robić poza domem.
– No właśnie – dodała druga. – Siedzi sobie cały dzień i tylko gotuje.
Chciało mi się krzyczeć! Czy naprawdę nikt nie widział tego ciężaru?

Najbardziej bolało mnie to, że Paweł nigdy mnie nie bronił. Kiedy próbowałam rozmawiać z nim o wyprowadzce do miasta albo chociaż wynajęciu małego mieszkania na obrzeżach Rzeszowa, odpowiadał:
– Nie stać nas teraz na takie fanaberie.
– Ale Paweł…
– Daj spokój! Mama jest już starsza, trzeba jej pomóc.

Czułam się coraz bardziej samotna. Zaczęłam mieć problemy ze snem. Budziłam się w środku nocy zlana potem, z sercem bijącym jak szalone. Zdarzało mi się płakać bez powodu podczas obierania marchewki czy mycia podłogi.

W końcu postanowiłam działać. Po cichu zaczęłam odkładać pieniądze z drobnych prac dorywczych – szyłam firanki dla sąsiadek, piekłam torty na zamówienie dla znajomych Oli ze studiów. Każda złotówka była dla mnie krokiem do wolności.

Największy przełom nastąpił pewnego wieczoru, kiedy Halina przyszła do mojego pokoju bez pukania:
– Jutro przyjeżdża ciotka Jadwiga z rodziną. Przygotuj trzy ciasta i obiad dla dziesięciu osób.
– Nie dam rady sama…
– Dasz radę! Jesteś tu od tego!
Wtedy coś we mnie pękło.
– Nie jestem tu od tego! Jestem żoną twojego syna, a nie waszą służącą!
Halina spojrzała na mnie jak na wariatkę:
– Jeśli ci się nie podoba…
– Wiem! Droga wolna! – przerwałam jej i wyszłam trzaskając drzwiami.

Tej nocy spakowałam walizkę i napisałam krótką wiadomość do Pawła: „Nie mogę tak dłużej żyć.” Pojechałam pierwszym autobusem do Wrocławia do mamy.

Mama przyjęła mnie ze łzami w oczach:
– Wiedziałam… Ale musiałaś sama to poczuć.
Przez kilka tygodni dochodziłam do siebie. Zaczęłam pracować w kawiarni koleżanki ze studiów. Powoli odzyskiwałam radość życia.

Paweł dzwonił kilka razy:
– Natalia… wróć… Mama już nie będzie taka surowa…
Ale ja już wiedziałam swoje:
– Paweł… jeśli naprawdę mnie kochasz, musisz wybrać: ja albo twoja mama.
Nie wybrał.

Dziś mija rok od tamtego dnia. Nadal boli mnie serce na myśl o zmarnowanych latach i niespełnionych marzeniach. Ale wiem jedno: lepiej być samotną niż niewidzialną i wykorzystywaną.

Czy naprawdę tak trudno zobaczyć człowieka w drugiej osobie? Czy rodzina zawsze musi oznaczać poświęcenie siebie? Czekam na Wasze historie i rady… Może ktoś z Was znalazł siłę tam, gdzie ja jej szukałam?