Chcę wrócić do byłej żony: nowa okazała się pomyłką. Historia Marka z małego miasteczka nad Wisłą

Dzisiaj piszę te słowa, bo czuję, że muszę wyrzucić z siebie to, co we mnie siedzi. W małym miasteczku nad Wisłą, gdzie każdy zna każdego, a rodzinne dramaty chowa się pod pierzyną pozorów, moje życie rozpadło się na kawałki. Mówią, że czas leczy rany, ale ja, Marek, wciąż czuję, jak blizny po przeszłości bolą przy każdym wspomnieniu.

— Marek, ty naprawdę myślisz, że ona ci wybaczy? — zapytał mnie wczoraj mój przyjaciel Andrzej, kiedy siedzieliśmy w jego kuchni przy herbacie. Jego żona krzątała się po domu, udając, że nie słyszy naszej rozmowy, ale dobrze wiedziałem, że każde moje słowo zostanie przekazane dalej. Tak już jest w małych miasteczkach — sekrety nie istnieją.

Nie odpowiedziałem od razu. Wpatrywałem się w parującą szklankę i widziałem w niej swoje odbicie — zmęczonego faceta po czterdziestce, który sam nie wie, jak znalazł się w tym miejscu. Jeszcze dwa lata temu miałem wszystko: dom z ogródkiem, żonę Kasię i córkę Zosię. Kasia była moją pierwszą miłością — poznaliśmy się na studiach w Toruniu. Była cicha, ale uparta. Zawsze wiedziała, czego chce. Ja byłem tym bardziej roztrzepanym, ale ona potrafiła mnie uspokoić jednym spojrzeniem.

Wszystko zaczęło się psuć powoli. Najpierw praca — coraz więcej nadgodzin w warsztacie samochodowym, coraz mniej czasu dla rodziny. Potem pojawiły się kłótnie o drobiazgi: niepozmywane naczynia, rachunki, wychowanie Zosi. Kasia mówiła: „Marek, my już ze sobą nie rozmawiamy”. Ja tylko wzruszałem ramionami i zamykałem się w sobie.

A potem pojawiła się ona — Marta. Nowa księgowa w warsztacie. Młodsza ode mnie o dziesięć lat, zawsze uśmiechnięta, z błyskiem w oku. Poczułem się przy niej znów młody. Zacząłem wracać później do domu, wymyślać preteksty do zostania dłużej w pracy. Kasia widziała wszystko i pewnego wieczoru po prostu powiedziała: „Jeśli ją kochasz, odejdź”.

Odszedłem. Myślałem, że zaczynam nowe życie. Wynająłem mieszkanie na obrzeżach miasta i zamieszkałem z Martą. Przez pierwsze tygodnie było jak w bajce — śmiech, wspólne gotowanie, wyjazdy nad jezioro. Ale potem zaczęły wychodzić różnice. Marta chciała wyjechać do Warszawy, zrobić karierę. Ja tęskniłem za spokojem i rodziną. Coraz częściej kłóciliśmy się o bzdury: ona o swoje ambicje, ja o ciszę i spokój.

Najgorsze były święta. Siedziałem przy stole u Marty i jej rodziców — obcych ludzi — i czułem się jak intruz. Myślałem o Zosi, która pewnie czeka na mnie z prezentem pod choinką. Kasia nie odbierała moich telefonów. Zosia przestała do mnie pisać.

Pewnego dnia wróciłem wcześniej do mieszkania i zobaczyłem Martę pakującą walizki.
— Marek, ja tak nie mogę żyć — powiedziała bez emocji. — Ty ciągle myślami jesteś gdzie indziej.
Nie zatrzymywałem jej. Wyszedłem na balkon i patrzyłem na szare bloki naszego osiedla. Poczułem pustkę tak wielką, że aż ścisnęło mnie w gardle.

Od tamtej pory minęło pół roku. Próbowałem wrócić do normalności — praca, zakupy, samotne wieczory przed telewizorem. Ale wszystko było inne. Ludzie na ulicy patrzyli na mnie z ukosa; sąsiadka spod trójki przestała mówić mi „dzień dobry”. Nawet Andrzej patrzył na mnie inaczej.

Najgorsze były spotkania z Zosią. Umawialiśmy się raz na dwa tygodnie w kawiarni przy rynku. Zosia była poważna ponad swój wiek.
— Tato, dlaczego nas zostawiłeś? — zapytała kiedyś cicho.
Nie potrafiłem odpowiedzieć.

Kasia zaczęła układać sobie życie na nowo. Słyszałem plotki o jakimś nauczycielu z liceum — podobno miły facet, rozwiedziony jak ona. Bolało mnie to bardziej niż chciałem przyznać.

Dziś wiem jedno: popełniłem błąd życia. Dałem się zwieść iluzji nowego początku i straciłem to, co najcenniejsze — rodzinę. Chciałbym cofnąć czas, naprawić wszystko, przeprosić Kasię za każdą łzę i każdą nieprzespaną noc.

Ostatnio zebrałem się na odwagę i poszedłem do niej.
— Kasia… — zacząłem niepewnie.
Spojrzała na mnie chłodno.
— Czego chcesz?
— Chciałbym… spróbować jeszcze raz. Dla Zosi… dla nas.
Milczała długo.
— Marek… ludzie nie są zabawkami. Nie można ich odkładać na półkę i wracać wtedy, kiedy ci wygodnie.
Zabrakło mi słów.

Wyszedłem stamtąd z poczuciem klęski większej niż kiedykolwiek wcześniej.

Teraz siedzę sam w pustym mieszkaniu i zastanawiam się: czy człowiek zasługuje na drugą szansę? Czy można odbudować coś, co samemu się zniszczyło? Może czasem trzeba pogodzić się z samotnością i nauczyć żyć z własnymi błędami? A może jednak warto walczyć do końca? Co wy byście zrobili na moim miejscu?