Po śmierci męża jego dzieci wyrzuciły mnie z domu: Jak odnalazłam siebie na nowo
— Nie możesz tu zostać, Aniu. To był dom taty, a teraz należy do nas — głos Magdy był zimny jak ten listopadowy deszcz, który spływał mi po twarzy razem ze łzami. Stałam na progu domu, w którym przez dziesięć lat budowałam życie z Markiem. W ręku ściskałam reklamówkę z kilkoma ubraniami i zdjęciem, na którym jeszcze wszyscy się uśmiechaliśmy.
— Magda, proszę… — mój głos drżał. — Przecież byłam dla was jak matka.
— Byłaś żoną ojca, nie naszą matką — przerwał mi Piotr, starszy z rodzeństwa. — Tata nie zostawił ci nic w testamencie. To nasz dom.
Zatrzasnęli drzwi. Zostałam sama na pustej ulicy, z sercem rozrywanym przez żal i niedowierzanie. Przez chwilę stałam bez ruchu, próbując zrozumieć, jak to możliwe, że ludzie, których kochałam jak własne dzieci, potrafili być tak okrutni.
Marek odszedł nagle — zawał serca podczas niedzielnego spaceru w parku. Jeszcze rano piliśmy razem kawę, śmialiśmy się z Piotrem i Magdą przy stole. Po pogrzebie wszystko się zmieniło. Dzieci Marka zaczęły przychodzić rzadziej, unikały rozmów. W końcu przyszli razem, z notariuszem i zimnym spojrzeniem.
Nie miałam dokąd pójść. Moja rodzina mieszkała daleko na Podlasiu, a ja od lat nie utrzymywałam z nimi kontaktu — po ślubie z Markiem wszystko podporządkowałam jego dzieciom i naszej rodzinie. Teraz zostałam sama.
Przez pierwsze noce spałam u sąsiadki, pani Haliny. — Aniu, nie martw się, jakoś to będzie — pocieszała mnie, podając herbatę z cytryną. Ale ja czułam tylko pustkę i upokorzenie.
Szukałam pracy — miałam trzydzieści sześć lat i doświadczenie głównie w prowadzeniu domu. Wysłałam dziesiątki CV do sklepów, kawiarni, nawet do sprzątania biur. Wszędzie słyszałam: „Oddzwonimy”. Nikt nie dzwonił.
Któregoś dnia spotkałam na rynku Elę — dawną koleżankę ze szkoły średniej. — Anka? To naprawdę ty? Co się stało? — zapytała z troską.
Opowiedziałam jej wszystko. Ela zaproponowała mi pracę w swojej kwiaciarni. — Na początek pół etatu, ale zawsze coś — powiedziała.
Praca wśród kwiatów była jak balsam na moją duszę. Każdego ranka otwierałam drzwi pachnące świeżymi różami i frezjami, a Ela uczyła mnie układać bukiety. Z czasem zaczęły przychodzić klientki, które rozpoznawały we mnie „tę wdowę po Marku”. Jedna z nich, pani Zofia, powiedziała: — Pani Aniu, życie jest jak ogród — czasem trzeba coś wyrwać z korzeniami, żeby zrobić miejsce na nowe.
Mieszkałam nadal u pani Haliny, ale czułam się coraz bardziej nie na miejscu. Pewnego wieczoru usiadłyśmy razem przy stole.
— Aniu, musisz pomyśleć o sobie. Zacznij od nowa. Wynajmij coś małego, nawet pokój. Pomożemy ci — powiedziała stanowczo.
Z pomocą Eli i Haliny znalazłam niewielki pokój w starej kamienicy przy ulicy Sienkiewicza. Było tam zimno i wilgotno, ale to było moje miejsce. Po raz pierwszy od miesięcy poczułam się wolna.
Wieczorami pisałam listy do Marka — nigdy ich nie wysłałam, ale pomagało mi to poukładać myśli:
„Marku, twoje dzieci wyrzuciły mnie z domu. Nie wiem, czy to przez ból po twojej śmierci czy przez chciwość… Ale ja ich kochałam jak własne dzieci.”
Z czasem zaczęłam spotykać się z ludźmi z sąsiedztwa. Pani Zofia zaprosiła mnie na spotkanie klubu książki. Poznałam tam Krzysztofa — wdowca po sąsiadce z parteru. Rozmawialiśmy godzinami o życiu i stracie.
Pewnego dnia Magda przyszła do kwiaciarni.
— Aniu… chciałam przeprosić — powiedziała cicho. — Nie powinniśmy byli tak postąpić. Byliśmy źli na cały świat po śmierci taty.
Patrzyłam na nią długo w milczeniu. Widziałam łzy w jej oczach.
— Magda… wybaczam wam. Ale już nie wrócę do tamtego domu — odpowiedziałam spokojnie.
Wyszła bez słowa.
Dziś mam własny mały świat: pracę w kwiaciarni, przyjaciół i poczucie godności, które odzyskałam dzięki własnej sile i wsparciu dobrych ludzi.
Czasem patrzę w okno podczas deszczu i myślę: czy można naprawdę zacząć od nowa po takim upokorzeniu? Czy rodzina to tylko więzy krwi? A może to ci, którzy zostają przy nas wtedy, gdy wszyscy inni odchodzą?