Po śmierci męża odkryłam, że wszystko było kłamstwem – i najbardziej nieoczekiwana osoba wyciągnęła do mnie rękę

– Zosiu, proszę, nie zostawiaj mnie jeszcze… – usłyszałam za plecami głos mojej matki, kiedy po raz drugi próbowałam zostać sama przy grobie. Wiatr szarpał mi płaszcz, a mokra ziemia pod nogami przypominała, że to już nie jest mój świat. Andrzej nie żył. Mój Andrzej, z którym przeżyłam prawie czterdzieści lat, leżał teraz pod tą zimną ziemią.

Wszyscy płakali. Ja nie mogłam. Jakby łzy wyschły we mnie przez to wszystko, co przeszłam w ostatnich miesiącach. Andrzej zachorował nagle, a potem wszystko potoczyło się tak szybko – jeszcze wczoraj piliśmy razem herbatę w kuchni, a dziś musiałam nauczyć się żyć sama.

Po powrocie do domu cisza była nie do zniesienia. Wszyscy rozeszli się do swoich spraw, tylko mama siedziała obok mnie i głaskała mnie po dłoni. – Zosiu, pamiętaj, że nie jesteś sama… – szepnęła. Ale ja czułam się dokładnie odwrotnie – całkowicie samotna.

Tej nocy nie mogłam zasnąć. Po raz pierwszy od śmierci Andrzeja weszłam do jego gabinetu. Na biurku leżały jego notatki, stare zdjęcia i małe pudełko. Otworzyłam je i zobaczyłam listy oraz wyciągi bankowe. Najpierw nie rozumiałam, co to wszystko znaczy, ale kiedy zobaczyłam liczby, serce mi zamarło – byliśmy zadłużeni na dziesiątki tysięcy złotych.

Całą noc przeglądałam dokumenty. Okazało się, że Andrzej od lat brał kredyty w różnych bankach. Część z nich była już niespłacona. Nasze mieszkanie na Ochocie – jedyne, co mieliśmy – było zastawione pod hipotekę.

Rano poszłam do prawnika. Potwierdził najgorsze: – Pani Zofio, jeśli tych długów pani nie spłaci, straci pani mieszkanie.

Cały dzień chodziłam po mieście jak we śnie. Dzwoniłam do znajomych – jedni się wykręcali, inni po prostu nie odbierali telefonu. Rodzina? Każdy miał swoje problemy. Mama jest emerytką – ona też mi nie pomoże.

Wieczorem, kiedy już pogodziłam się z myślą, że będę musiała wrócić do rodzinnej wsi do mamy, zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyłam i zobaczyłam na progu Marka – starego przyjaciela Andrzeja ze studiów, który od lat mieszkał w Niemczech.

– Zosiu, wiem co się stało… Wiem wszystko – powiedział cicho. W jego oczach widziałam żal i współczucie.

– Marek? Skąd ty…?

– Andrzej kiedyś do mnie zadzwonił. Prosił o pomoc, ale wtedy nie mogłem… Teraz chcę coś naprawić.

Marek powiedział mi, że zostanie w Polsce kilka miesięcy i jeśli się zgodzę, pomoże mi spłacić długi – ale pod jednym warunkiem: – Chcę, żebyś znała prawdę o Andrzeju.

Nie rozumiałam, o co mu chodzi. Marek opowiedział mi historię sprzed lat: Andrzej miał z nim wspólny interes i wtedy zaczęły się ich kłopoty – Andrzej stracił pieniądze i Marek wyjechał za granicę.

– Już mu wybaczyłem – powiedział Marek cicho. – Ale myślę, że ty też powinnaś wiedzieć wszystko.

Tej nocy pierwszy raz naprawdę się rozpłakałam. Nie tylko po Andrzeju, ale też dlatego, że całe życie przeżyłam w kłamstwie.

Marek zaczął przychodzić codziennie. Razem porządkowaliśmy papiery, negocjowaliśmy z bankami. Wyłożył własne oszczędności i spłacił najgorsze długi.

Pewnego dnia mama zapytała: – Zosiu, myślisz, że Marek jest tylko przyjacielem?

Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Marek był dla mnie kimś dziwnym – bliskim i obcym jednocześnie. Ale kiedy najbardziej potrzebowałam pomocy, to on wyciągnął do mnie rękę.

Latem zadzwonili z banku: – Pani Zofio, sprawa została załatwiona.

Tego dnia pierwszy raz od śmierci Andrzeja uśmiechnęłam się szczerze.

Marek wrócił do Niemiec. Przed wyjazdem powiedział: – Jeśli kiedykolwiek będziesz mnie potrzebować, pamiętaj – jestem.

Teraz siedzę sama w mieszkaniu. Często myślę: dlaczego prawda wychodzi na jaw dopiero wtedy, gdy jest już za późno? Czy jeden człowiek może zmienić twoje życie nawet wtedy, gdy wydaje ci się, że wszystko stracone?

A wy? Co byście zrobili na moim miejscu? Czy potrafilibyście wybaczyć komuś błędy z przeszłości? Może właśnie teraz potrzebujecie pomocy od osoby, po której najmniej byście się tego spodziewali?