Zła macocha? Moja historia o rodzinie, której nie wybrałam
— Nie będziesz mi mówić, co mam robić! — wrzasnęłam, trzaskając drzwiami tak mocno, że aż obraz z Matką Boską zadrżał na ścianie. W kuchni usłyszałam tylko ciężkie westchnienie i stukot łyżki o garnek. — Znowu fochy? — mruknęła macocha. — W tym domu nie ma miejsca na lenistwo i histerie.
Miałam wtedy piętnaście lat i świat walił mi się na głowę. Ojciec zginął w wypadku samochodowym na trasie do Rzeszowa, a mama… Mama nie wytrzymała. Najpierw płakała nocami, potem zaczęła pić, aż w końcu zabrała ją karetka. Zostałam sama. Rodzina rozpadła się jak domek z kart.
Nie trafiłam do domu dziecka tylko dlatego, że ciotka – siostra taty – zgodziła się mnie przygarnąć. Ale u niej długo nie zabawiłam. — Nie dam rady, ona jest nie do ogarnięcia — mówiła przez telefon do kogoś, myśląc, że nie słyszę. — Może u tej twojej byłej żony znajdzie się miejsce? — dodała z rezygnacją.
I tak trafiłam do domu Anny – kobiety, którą przez całe dzieciństwo nazywałam „tą drugą”, „tą złą”, „tą, przez którą mama płakała”. Anna była drugą żoną mojego ojca. Mieszkała w starym domu na przedmieściach Tarnowa, z ogrodem pełnym starych jabłoni i kotem o imieniu Bazyl.
Pierwsze dni były jak koszmar. Anna była oschła, konkretna, nie znosiła sprzeciwu. — Będziesz się uczyć, ja będę gotować i sprzątać. Ale nie licz na czułości — powiedziała pierwszego wieczoru. — Nie jestem twoją matką.
— I bardzo dobrze — syknęłam pod nosem.
W szkole czułam się jeszcze gorzej. Koledzy wiedzieli o mojej sytuacji i patrzyli na mnie jak na dziwadło. Nauczyciele byli współczujący do granic żenady. — Jak się trzymasz, Martyna? — pytała polonistka z miną pełną troski. Chciało mi się krzyczeć.
W domu panowała cisza przerywana tylko dźwiękiem telewizora i stukotem garnków. Anna pracowała jako pielęgniarka na oddziale wewnętrznym w szpitalu miejskim. Wracała zmęczona, czasem nawet nie miała siły się przywitać.
Pewnego dnia wróciłam ze szkoły i zobaczyłam na stole kartkę: „Jestem na dyżurze do rana. Obiad w lodówce. Nakarm kota. Anna.”
Zjadłam zimny rosół i poczułam się tak samotna, że aż bolało mnie w klatce piersiowej. Zadzwoniłam do koleżanki, ale jej matka powiedziała, że jest zajęta. Przesiedziałam cały wieczór na łóżku, gapiąc się w sufit.
Kolejne tygodnie były podobne. Anna była jak cień – obecna fizycznie, ale emocjonalnie nieosiągalna. Gdy próbowałam z nią rozmawiać o ojcu, ucinała temat:
— Nie wracajmy do tego. Każdy ma swoje rany.
Z czasem zaczęły się konflikty o drobiazgi: bałagan w pokoju, nieumyte naczynia, spóźnienia do szkoły.
— Martyna, ile razy mam powtarzać? W tym domu obowiązują zasady! — krzyczała Anna pewnego wieczoru.
— A może byś raz zapytała, jak się czuję?! — wybuchłam.
— Nie jestem psychologiem! — odparła lodowato.
Czułam się niewidzialna i niekochana. Zazdrościłam koleżankom ich normalnych rodzin: niedzielnych obiadów, wspólnych wyjazdów nad jezioro, nawet zwykłych kłótni o pilot do telewizora.
Wszystko zmieniło się pewnej zimowej nocy. Anna wróciła z pracy późno, cała przemoczona i roztrzęsiona.
— Co się stało? — zapytałam bez przekonania.
— Pacjent mi umarł na rękach… — wyszeptała i nagle… rozpłakała się.
To był pierwszy raz, kiedy zobaczyłam ją słabą. Usiadłyśmy razem przy kuchennym stole. Anna opowiadała o swojej matce alkoholiczce, o ojcu, który ją bił, o tym, jak musiała sama walczyć o wszystko.
— Myślisz, że chciałam być taka twarda? — zapytała cicho. — Ale życie mnie tego nauczyło.
Coś we mnie pękło. Po raz pierwszy poczułam wobec niej coś innego niż złość – współczucie? Zrozumienie?
Od tamtej pory nasze relacje powoli zaczęły się zmieniać. Nadal bywało ciężko – kłótnie o szkołę, o chłopaków (bo oczywiście pojawił się Bartek i Anna była przeciw), o moje wyjścia na imprezy.
Pamiętam jedną szczególnie ostrą awanturę:
— Nie będziesz mi mówić z kim mogę się spotykać! — wrzeszczałam.
— Dopóki mieszkasz pod moim dachem, będziesz słuchać moich zasad! — odkrzyknęła.
— To może lepiej żebym się wyniosła?!
— Proszę bardzo! Drzwi są otwarte!
Spakowałam plecak i wyszłam. Przenocowałam u koleżanki, ale rano… zatęskniłam za domem. Za Anną? Za Bazylem? Sama już nie wiedziałam.
Wróciłam wieczorem. Anna siedziała w kuchni przy herbacie.
— Chcesz kanapkę? — zapytała bez emocji.
Usiadłam naprzeciwko niej i po raz pierwszy od dawna poczułam się… jak w domu.
Z czasem nauczyłyśmy się siebie nawzajem: ja jej twardości i zasad, ona mojej wrażliwości i potrzeby rozmowy. Były momenty kryzysowe – kiedy dostałam jedynkę z matematyki i bałam się jej reakcji; kiedy złamałam nogę na szkolnej wycieczce i to ona czuwała przy mnie całą noc; kiedy pierwszy raz złamał mi serce chłopak i Anna po prostu usiadła obok mnie na łóżku i milczała ze mną przez godzinę.
Największy przełom nastąpił podczas świąt Bożego Narodzenia dwa lata później. Siedziałyśmy przy stole tylko we dwie – reszta rodziny miała własne plany lub udawała, że nas nie zna (rodzinne konflikty ciągnęły się latami). Anna wyciągnęła wtedy stary album ze zdjęciami mojego ojca.
— Był dobrym człowiekiem — powiedziała cicho. — I bardzo cię kochał.
Poczułam łzy pod powiekami.
— Ty też jesteś dla mnie ważna — dodała niespodziewanie.
To był pierwszy raz, kiedy usłyszałam od niej coś takiego.
Dziś mam trzydzieści lat. Mam własną rodzinę – męża i córkę Zuzię. Z Anną rozmawiam codziennie przez telefon. Czasem przyjeżdża do nas na weekendy i piecze swoje słynne drożdżówki z serem (których kiedyś nienawidziłam!).
Czy była złą macochą? Nie wiem. Była twarda, surowa i czasem okrutnie szczera. Ale była też jedyną osobą, która mnie nie zostawiła wtedy, gdy wszyscy inni uciekli.
Często zastanawiam się: czy rodzina to tylko więzy krwi? A może to codzienny trud budowania czegoś razem – nawet jeśli zaczyna się od wzajemnej niechęci?
A Wy? Czy mieliście kiedyś w życiu kogoś, kogo najpierw nienawidziliście… a potem pokochaliście jak rodzinę?