Nowy początek: Jak znalazłem dom, kiedy wszyscy już przestali wierzyć
– Nie chcę tam wracać! – wrzasnąłem, kopiąc walizkę, która stała pod drzwiami. Pani Ewa, moja kolejna opiekunka z pogotowia opiekuńczego, patrzyła na mnie z mieszaniną współczucia i bezradności. Miała już swoje lata, a jej twarz była zmęczona, jakby każda nowa historia dziecka zostawiała na niej ślad. – Michał, to nie twoja wina – powiedziała cicho, próbując mnie objąć, ale odsunąłem się gwałtownie. Nienawidziłem tego uczucia – bycia pakunkiem, który można przenosić z miejsca na miejsce, jakby był niczyją własnością.
Miałem wtedy dwanaście lat i byłem już w szóstej rodzinie zastępczej. Każda zmiana bolała coraz bardziej. Zawsze zaczynało się podobnie: nowy pokój, nowe zasady, nowi ludzie, którzy na początku uśmiechali się szeroko, a potem coraz rzadziej. Z czasem przestawałem się starać. Po co się przywiązywać, skoro i tak zaraz mnie oddadzą? Zawsze coś było nie tak – a to za dużo mówiłem, a to nie chciałem jeść zupy, a to miałem koszmary i budziłem wszystkich w nocy. Słyszałem, jak jedna z pań mówiła przez telefon: „On jest trudny, nie radzę sobie”.
Czasem myślałem o matce. Zostawiła mnie w szpitalu zaraz po porodzie. Nie wiem, jak wyglądała. W dokumentach była tylko data i imię: Anna. Próbowałem sobie ją wyobrazić – czy miała długie włosy, czy może była smutna, kiedy mnie zostawiała? Czy płakała? Czy wracała potem pod szpital, żeby zobaczyć, czy jeszcze tam jestem? Te pytania wracały do mnie nocami, kiedy leżałem w obcym łóżku i słuchałem, jak za ścianą ktoś chrapie albo kłóci się przez telefon.
W szkole byłem „tym z domu dziecka”. Dzieci unikały mnie, jakbym miał jakąś chorobę. Nauczyciele patrzyli z litością, czasem z niechęcią, bo byłem nieprzewidywalny. Raz rzuciłem krzesłem, kiedy ktoś nazwał mnie „sierotą”. Innym razem uciekłem z lekcji i przez godzinę siedziałem na dachu szkoły. Dyrektorka wezwała panią Ewę. – On potrzebuje terapii, a nie szkoły – powiedziała, jakby mnie tam nie było.
Pamiętam dzień, kiedy pierwszy raz usłyszałem o rodzinie Nowaków. Było lato, a ja miałem już dość wszystkiego. Siedziałem na ławce przed domem dziecka, patrząc na dzieci bawiące się w berka. Pani Ewa podeszła do mnie i usiadła obok. – Michał, jest rodzina, która chciałaby cię poznać. – Spojrzałem na nią z niedowierzaniem. – Po co? – zapytałem. – Przecież i tak mnie oddadzą. – Tym razem nie odpowiedziała od razu. – Może tym razem będzie inaczej – powiedziała tylko.
Spotkanie z Nowakami było dziwne. Pani Maria miała ciepły głos i pachniała ciastem. Pan Andrzej był cichy, ale uśmiechał się do mnie, jakby naprawdę chciał mnie poznać. Zaprosili mnie na obiad. Siedziałem przy stole, nie wiedząc, gdzie położyć ręce. – Lubisz szarlotkę? – zapytała pani Maria. Wzruszyłem ramionami. – Nie wiem – odpowiedziałem szczerze. – To spróbuj – powiedziała, nakładając mi kawałek na talerz. Jadłem powoli, czując, jak w gardle rośnie mi gula. Bałem się, że zaraz coś zrobię nie tak i wszystko się skończy.
Pierwsze tygodnie u Nowaków były jak życie na bombie. Każdy dźwięk, każde spojrzenie, każda uwaga – wszystko odbierałem jak zagrożenie. Kiedy pani Maria podniosła głos na swojego syna, Adama, bo rozlał mleko, schowałem się pod stół. Myślałem, że zaraz będzie krzyk, może nawet klaps. Ale ona tylko westchnęła i podała mu ścierkę. – Następnym razem uważaj – powiedziała spokojnie. Patrzyłem na nich z niedowierzaniem.
Adam był ode mnie dwa lata starszy. Na początku traktował mnie jak intruza. – Po co tu jesteś? – zapytał pewnego wieczoru, kiedy siedzieliśmy w pokoju. – Nie wiem – odpowiedziałem. – Ja też nie wiem, czy chcę mieć brata – mruknął. Przez kilka dni unikaliśmy się, aż w końcu zaproponował mi grę na komputerze. – Umiesz w FIFĘ? – zapytał. Pokiwałem głową. Przez godzinę graliśmy w milczeniu, ale potem zaczęliśmy się śmiać, kiedy obaj przegraliśmy z komputerem.
Z czasem zacząłem się przyzwyczajać. Pani Maria codziennie pytała, jak minął mi dzień. Pan Andrzej zabierał mnie na rower. Adam pokazywał mi swoje ulubione miejsca w okolicy. Ale wciąż czekałem na moment, kiedy coś się zepsuje. Kiedyś, po kłótni z Adamem, spakowałem swoje rzeczy i usiadłem na schodach. Pani Maria znalazła mnie tam po godzinie. – Dokąd idziesz? – zapytała spokojnie. – I tak mnie oddacie – wyszeptałem. Usiadła obok mnie. – Michał, nie oddamy cię. Jesteś częścią naszej rodziny. Nawet jeśli się pokłócimy, nawet jeśli coś pójdzie nie tak. Każdy czasem się złości. Ale to nie znaczy, że przestajemy się kochać.
Nie wierzyłem jej. Przez kolejne tygodnie testowałem ich cierpliwość. Raz uciekłem ze szkoły, innym razem rozbiłem szybę piłką. Czekałem na karę, na krzyk, na to, że spakują moje rzeczy i odwiozą mnie z powrotem do domu dziecka. Ale oni tylko rozmawiali ze mną, tłumaczyli, przytulali, kiedy płakałem. Zaczynałem wierzyć, że może naprawdę im na mnie zależy.
Najtrudniejszy był dzień, kiedy pani Maria zaproponowała, żeby mnie adoptowali. – Michał, chcielibyśmy, żebyś został z nami na zawsze – powiedziała, trzymając mnie za rękę. – Ale to twoja decyzja. Jeśli nie jesteś gotowy, poczekamy. Patrzyłem na nią długo, nie wiedząc, co powiedzieć. Bałem się, że jeśli powiem „tak”, wszystko się skończy. Że znowu zostanę sam.
Zgodziłem się dopiero po kilku miesiącach. W dniu adopcji płakałem jak dziecko. Pani Maria przytuliła mnie mocno. – Już nigdy cię nie zostawimy – szepnęła. Pan Andrzej uśmiechał się przez łzy. Adam poklepał mnie po ramieniu. Po raz pierwszy poczułem, że naprawdę mam dom.
Czasem wciąż budzę się w nocy z lękiem, że to wszystko zniknie. Ale wtedy słyszę głosy Nowaków za ścianą, czuję zapach ciasta i wiem, że jestem u siebie. Może nigdy nie zapomnę o tym, co było, ale teraz wiem, że można zacząć od nowa. Czy naprawdę można nauczyć się ufać po tylu latach odrzucenia? Czy miłość bezwarunkowa naprawdę istnieje? Może to pytania, na które każdy musi odpowiedzieć sobie sam.