Gdy nieznajomy staje się rodziną: Historia Adama i Marii z warszawskiego blokowiska

— Mamo, co ty wyprawiasz?! — wrzasnął mój syn Bartek, gdy zobaczył, jak prowadzę do mieszkania nieznajomego mężczyznę. Był wieczór, śnieg sypał gęsto za oknem, a ja trzęsłam się z zimna i emocji. Ten człowiek siedział na klatce schodowej naszego bloku na Pradze, skulony, przemoczony, z pustym spojrzeniem. Nie miał przy sobie nic — żadnej torby, dokumentów, nawet telefonu.

— Nie mogłam go zostawić — odpowiedziałam cicho. — Zamarzłby tu na śmierć.

Bartek patrzył na mnie jak na wariatkę. — Przecież to może być złodziej! Albo jakiś świr! — krzyczał, a ja czułam, jak serce wali mi w piersi. Moja córka Ola tylko pokręciła głową i zamknęła się w swoim pokoju. Mąż, Andrzej, wrócił później i nie powiedział ani słowa — tylko rzucił mi lodowate spojrzenie.

Nieznajomy miał może czterdzieści lat. Był zadbany, choć ubranie miał brudne i podarte. Gdy zapytałam o imię, spojrzał na mnie z przerażeniem.

— Nie wiem… — wyszeptał. — Nic nie pamiętam.

Zadzwoniłam po pogotowie. W szpitalu lekarze stwierdzili amnezję pourazową — miał rozciętą głowę i odmrożone dłonie. Policja nie znalazła żadnych zgłoszeń o zaginięciu pasujących do jego rysopisu. Po tygodniu wypisali go ze szpitala. Nie miał dokąd pójść.

Wrócił do nas. Bartek był wściekły.

— Mamo, to nie hotel dla bezdomnych! — rzucił z pogardą.

— To człowiek — odpowiedziałam stanowczo. — I zostaje tu, dopóki nie stanie na nogi.

Nazwaliśmy go Adamem. Tak po prostu — bo trzeba było jakoś wołać. Adam był cichy, grzeczny, wdzięczny za każdy gest. Pomagał w domu: naprawił cieknący kran, posprzątał piwnicę, nawet ugotował rosół lepszy niż mój Andrzej przez dwadzieścia lat małżeństwa.

Ale atmosfera w domu była napięta jak nigdy wcześniej. Andrzej unikał Adama, Ola traktowała go jak powietrze, a Bartek… Bartek zaczął wracać późno i coraz częściej znikał na całe noce.

Pewnego dnia usłyszałam ich kłótnię:

— Co się gapisz?! — wrzeszczał Bartek na Adama. — Myślisz, że jak tu siedzisz i udajesz biednego, to wszyscy cię pokochają? Może chcesz zająć miejsce mojego ojca?!

Adam spuścił głowę. — Przepraszam… Nie chciałem nikomu przeszkadzać.

Wtedy pierwszy raz zobaczyłam łzy w jego oczach.

Wieczorem usiedliśmy razem w kuchni. Adam patrzył w okno na światła miasta.

— Czasem mam przebłyski… — powiedział cicho. — Widzę kobietę z długimi rudymi włosami… Słyszę śmiech dziecka… Ale wszystko znika, jakby ktoś wymazał mi życie gumką.

Zrobiło mi się go żal jak nikogo wcześniej. Może dlatego, że sama czułam się ostatnio przezroczysta dla własnej rodziny?

Minęły tygodnie. Adam coraz lepiej radził sobie w codzienności: znalazł dorywczą pracę w pobliskim warzywniaku u pana Zbyszka. Klienci go polubili — miał w sobie coś łagodnego, co przyciągało ludzi. Nawet Ola zaczęła z nim rozmawiać:

— Adam, pomożesz mi z matmą? — zapytała pewnego wieczoru nieśmiało.

— Jasne — uśmiechnął się delikatnie i usiadł obok niej przy stole.

Bartek jednak coraz bardziej się oddalał. Pewnej nocy wrócił pobity.

— To przez niego! — krzyczał do mnie z rozciętą wargą. — Gdyby nie ten twój Adam, wszystko byłoby jak dawniej!

— Bartku…

— On cię zmienia! Jesteś inna! Już nie masz dla nas czasu!

Zrozumiałam wtedy, że Adam stał się katalizatorem naszych rodzinnych problemów. Nie był ich przyczyną — one były tu od dawna, tylko nikt nie chciał ich widzieć.

Pewnej soboty zadzwoniła do drzwi kobieta w eleganckim płaszczu. Miała rude włosy i oczy pełne łez.

— Szukam męża… Adama… A może Michała? On zaginął dwa miesiące temu…

Adam spojrzał na nią i nagle osunął się na podłogę.

W szpitalu lekarze powiedzieli: szok wywołał lawinę wspomnień. Adam — a właściwie Michał Sokołowski — był naukowcem z Instytutu Chemii PAN. Miał żonę Magdalenę i pięcioletnią córkę Zosię. Zaginął po tym, jak odkrył przekręt finansowy w instytucie i ktoś go napadł pod domem.

Magdalena płakała w mojej kuchni:

— Myślałam, że już nigdy go nie zobaczę…

Adam/Michał wrócił do rodziny. Ale zanim odszedł, przyszedł się pożegnać.

— Mario… Gdyby nie pani… Nie wiem, czy bym przeżył. Dała mi pani dom wtedy, gdy sam siebie nie znałem.

Patrzyłam za nim długo przez okno. W domu panowała cisza. Bartek wyjechał na studia do Krakowa, Ola zaczęła się uśmiechać częściej niż dawniej, Andrzej… Andrzej zaczął ze mną rozmawiać o rzeczach ważnych.

Czasem myślę: czy naprawdę trzeba obcego człowieka, by zobaczyć własną rodzinę na nowo? Czy odwaga to tylko kwestia impulsu? A może każdy z nas jest czasem takim Adamem — zagubionym i czekającym na czyjąś dłoń?