Mama nie chciała widzieć taty, więc każde święta spędzaliśmy osobno. Pewnego dnia powiedziałam: dość!

– Nie idziesz dziś do taty – powiedziała mama, zamykając drzwi do mojego pokoju z takim hukiem, że aż podskoczyłam na łóżku. Był 24 grudnia 1997 roku, miałam wtedy trzynaście lat i po raz kolejny czułam się jak piłka odbijana między dwiema bramkami.

– Ale obiecałam mu, że przyjdę! – krzyknęłam przez drzwi, czując jak łzy napływają mi do oczu.

– On nie zasługuje na to, żebyś z nim była w Wigilię – odparła mama, a jej głos był twardy jak lód na Wiśle.

Znowu. Znowu miałam spędzić święta tylko z nią, patrząc na jej smutne oczy i udając, że wszystko jest w porządku. Tata czekał na mnie w swoim małym mieszkaniu na Pradze, pewnie już nakrywał do stołu dla jednej osoby więcej. Wiedziałam, że będzie siedział sam przy stole, patrząc na pusty talerz i udając przed sobą, że to tylko kolejny dzień.

Od kiedy się rozwiedli, święta były dla mnie najgorszym czasem w roku. Mama nie chciała nawet słyszeć o tacie, a tata nigdy nie mówił złego słowa o mamie, ale widziałam, jak bardzo cierpi. Ja byłam między nimi – zawsze musiałam wybierać. Czułam się winna, niezależnie od tego, z kim spędzałam ten dzień.

W szkole wszyscy opowiadali o rodzinnych Wigiliach: o babciach, dziadkach, ciotkach i wujkach przy jednym stole. Ja miałam dwa stoły i dwa światy, które nie mogły się spotkać. Nawet opłatkiem nie mogłam się dzielić z obojgiem rodziców naraz.

Pamiętam jedną Wigilię u taty. Siedzieliśmy we dwoje przy małym stole, a on próbował żartować:

– Wiesz, Ola, jak byłem mały, zawsze marzyłem o tym, żeby mieć święta tylko dla siebie. Ale teraz… – urwał i spojrzał na mnie smutno.

Nie musiał kończyć. Wiedziałam, co czuje.

Mama była inna. Zawsze spięta, nerwowa. Gotowała za dużo jedzenia, jakby chciała czymś zapełnić pustkę po tacie. Nigdy nie mówiła o nim dobrze. Czasem słyszałam jej rozmowy z babcią:

– On mnie zostawił z dzieckiem! Jak on mógł?!

A ja? Ja tylko chciałam mieć rodzinę. Taką zwyczajną.

Przez lata próbowałam ich pogodzić. Pisałam listy do taty od mamy (których ona nigdy nie czytała), prosiłam mamę, żeby choć raz poszła ze mną do niego na herbatę. Zawsze kończyło się awanturą.

W końcu przestałam próbować. Zaczęłam zamykać się w sobie. W liceum przestałam zapraszać koleżanki do domu – bałam się, że usłyszą kłótnie przez ściany albo zobaczą smutek w oczach mamy.

Pewnego dnia, gdy miałam już dwadzieścia lat i studiowałam w Warszawie, zadzwonił do mnie tata:

– Ola, może w tym roku spędzimy święta razem? Wiem, że to trudne… ale bardzo za tobą tęsknię.

Zamarłam. Mama już tydzień wcześniej zaczęła planować Wigilię – listy zakupów, sprzątanie, gotowanie bigosu na trzy dni przed świętami.

– Nie wiem… – odpowiedziałam cicho.

– Wiem, że mama ci nie pozwoli… Ale jesteś dorosła. Możesz sama zdecydować.

To zdanie uderzyło mnie jak obuchem w głowę. Przez całe życie byłam między nimi – dzieckiem rozwiedzionych rodziców, które musi wybierać. Ale przecież miał rację: mogłam sama zdecydować.

Wróciłam do domu i powiedziałam mamie:

– Mamo, w tym roku idę do taty na Wigilię.

Zamarła z łyżką w ręku.

– Co ty mówisz? Przecież zawsze jesteś ze mną!

– Zawsze jestem z tobą albo z nim. Nigdy razem. Mam dość wybierania! Chcę mieć normalne święta!

Mama zaczęła płakać. Po raz pierwszy zobaczyłam ją taką bezbronną.

– On cię zostawił… A ty go wybierasz?

– Nie wybieram nikogo! Wybieram siebie! Chcę być szczęśliwa!

Wyszłam z domu trzaskając drzwiami. Pojechałam do taty tramwajem numer 7 przez całą Warszawę. Siedział już przy stole – sam – ale kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się szeroko i przytulił mnie tak mocno, że aż zabrakło mi tchu.

Tamte święta były inne niż wszystkie. Było cicho i spokojnie. Rozmawialiśmy o wszystkim – o dzieciństwie taty na Mokotowie, o moich studiach i marzeniach. Po raz pierwszy poczułam się wolna od tego wiecznego konfliktu.

Po Wigilii zadzwoniłam do mamy:

– Mamo… Kocham cię. Ale muszę żyć po swojemu.

Nie odpowiedziała od razu. Po chwili usłyszałam tylko:

– Rozumiem.

Nie wiem, czy naprawdę rozumiała. Ale od tamtej pory coś się zmieniło. Przestałam być mediatorem między nimi. Zaczęłam żyć swoim życiem.

Minęło kilka lat. Dziś mam własną rodzinę i staram się nie powielać błędów moich rodziców. Wiem jedno: dzieci nie powinny być zakładnikami cudzych konfliktów.

Czasem zastanawiam się: czy gdybym wcześniej powiedziała „dość”, wszystko potoczyłoby się inaczej? Czy naprawdę można wybaczyć przeszłość i zacząć od nowa? Co wy byście zrobili na moim miejscu?