Straciłam wnuczkę przez drożdżówki? Moja historia o rodzinnych ranach, które nie chcą się zagoić
— Mamo, ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie dawała Ani słodyczy? — głos Kasi, mojej córki, drżał od złości i zmęczenia, kiedy stała w mojej kuchni, a ja ściskałam w dłoni talerzyk z jeszcze ciepłymi drożdżówkami.
— Ależ Kasiu, przecież to tylko drożdżówka, sama ją piekłam, bez żadnej chemii — próbowałam się tłumaczyć, patrząc na Anię, która już oblizywała palce po ostatnim kęsie. Miała wtedy siedem lat i śmiała się tym swoim dźwięcznym głosem, który rozświetlał mi każdy dzień.
Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to będzie ostatni raz, kiedy zobaczę ją taką szczęśliwą w moim domu.
Zawsze byłam tą babcią od ciast i ciepłego mleka. Mój dom pod Płońskiem pachniał chlebem, a ręce miałam wiecznie popękane od pracy w polu i przy zwierzętach. Wychowałam troje dzieci — Kasię, Staszka i Zbyszka — sama przez większość życia, bo mąż zmarł młodo. Nie było łatwo, ale nigdy nie narzekałam. Dzieci wyrosły na porządnych ludzi, każde poszło swoją drogą. Kasia zamieszkała w Warszawie, ale często przyjeżdżała z rodziną na wieś. Zawsze cieszyłam się na te wizyty.
Tego dnia wszystko zaczęło się od pieniędzy. Kasia i jej mąż Tomek mieli kłopoty finansowe — wiedziałam o tym, choć nigdy nie prosili mnie o pomoc. Sama nie miałam wiele, ale zawsze coś odłożyłam na czarną godzinę. Kiedy Ania poprosiła mnie o drożdżówkę na drogę powrotną do miasta, zapakowałam jej kilka do woreczka i wsunęłam do kieszonki 20 złotych — „na lody”, powiedziałam szeptem.
Tomek zauważył to przy samochodzie. — Mamo, co to ma być? — zapytał szorstko. — My sobie nie radzimy? Musisz dawać dziecku pieniądze za plecami?
Zatkało mnie. Chciałam tylko sprawić Ani radość. — To tylko na lody… — zaczęłam nieśmiało.
— Nie życzę sobie tego! — przerwał mi Tomek. Kasia stała obok i milczała, patrząc gdzieś w bok. Ania ścisnęła mnie za rękę i szepnęła: — Babciu, nie płacz.
Ale łzy już płynęły mi po policzkach.
Od tamtej pory wszystko się zmieniło. Kasia przestała dzwonić. Próbowałam pisać SMS-y, dzwonić — bez odpowiedzi. Wysyłałam paczki z ciastem na święta, książki dla Ani — wszystko wracało nieotwarte. Sąsiadka mówiła mi potem, że widziała Kasię w sklepie w Płońsku, ale ta odwróciła wzrok.
Przez pierwsze miesiące tłumaczyłam sobie: „To przejdzie. Każda rodzina ma swoje burze.” Ale mijały kolejne święta, a ja siedziałam sama przy stole. Nawet Staszek i Zbyszek przyjeżdżali rzadziej — chyba bali się tej ciszy i mojego smutku.
Najgorsze były niedziele. Siadałam na ławce przed domem i patrzyłam na drogę prowadzącą do lasu. Tam zawsze chodziłyśmy z Anią zbierać poziomki. Czasem wydawało mi się, że słyszę jej śmiech albo widzę jej jasne włosy między drzewami.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i pojechałam do Warszawy. Stałam pod blokiem Kasi ponad godzinę. W końcu zobaczyłam ją przez okno — była z Anią. Zawołałam cicho: — Kasiu! Aniu!
Kasia spojrzała na mnie przez szybę i odwróciła się bez słowa. Ania tylko pomachała mi ukradkiem ręką.
Wróciłam do domu rozbita. Przez wiele nocy nie mogłam spać. Zaczęłam się zastanawiać: czy naprawdę zrobiłam coś złego? Czy to możliwe, że przez jedną drożdżówkę i dwadzieścia złotych można stracić rodzinę?
Próbowałam rozmawiać ze Staszkiem:
— Synku, powiedz mi szczerze: czy ja jestem winna?
— Mamo… Tomek zawsze był drażliwy na punkcie pieniędzy. Może trzeba było zapytać ich o zgodę? Ale przecież to nie powód, żeby tak cię traktować… — odpowiedział cicho.
Ale ja wiedziałam swoje: czasem najgłębsze rany powstają przez drobiazgi.
Minęły dwa lata. Ania ma już dziewięć lat. Ostatnio dostałam od niej laurkę przez sąsiadkę: „Babciu, kocham cię bardzo.”
Trzymam tę kartkę pod poduszką jak największy skarb.
Czasem myślę: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy naprawdę jedna drożdżówka może przekreślić tyle wspólnych lat?
A może są rany w rodzinie, które nigdy się nie zagoją?
Czy wy też kiedyś straciliście kogoś bliskiego przez coś tak błahego? Co byście zrobili na moim miejscu?