Adopcja, która rozdarła moją rodzinę: Prawda, której baliśmy się poznać
– Nie możesz tego zrobić, Aniu! – głos mojej mamy drżał od gniewu i rozpaczy. Stałyśmy naprzeciwko siebie w kuchni, a zapach świeżo zaparzonej kawy mieszał się z ciężarem niewypowiedzianych słów. – To nie jest twoje dziecko. Nigdy nie będzie.
Poczułam, jak coś we mnie pęka. Przez lata próbowałam zapełnić pustkę po kolejnych poronieniach. Zawsze marzyłam o dużej rodzinie, gwarze dziecięcych głosów, śmiechu przy stole. Kiedy lekarz powiedział mi po raz ostatni: „Pani Aniu, proszę już nie próbować”, świat zawirował. Mój mąż, Tomek, trzymał mnie wtedy za rękę i szeptał: „Może to znak? Może spróbujemy inaczej?”
Adopcja wydawała się światłem w tunelu. Po miesiącach papierologii i rozmów z psychologami, w końcu zadzwonił telefon. – Jest dziewczynka. Ma na imię Lea. Ma dwa latka. – Głos pani z ośrodka był ciepły, ale rzeczowy. – Czy chcecie ją poznać?
Pamiętam pierwszy dzień w domu dziecka. Lea siedziała w kącie, tuliła pluszowego misia i patrzyła na nas wielkimi oczami. Kiedy wyciągnęłam do niej ręce, zawahała się tylko przez chwilę. Potem wtuliła się we mnie tak mocno, jakby chciała już nigdy nie puścić.
Wróciliśmy do domu pełni nadziei. Tomek śmiał się, że w końcu będzie miał z kim grać w piłkę na podwórku. Moja mama jednak od początku była przeciwna. – To nie jest nasze dziecko – powtarzała uparcie. – Nie znasz jej rodziny, jej historii. Nie wiesz, co przyniesie przyszłość.
Próbowałam ją przekonać, że miłość wystarczy. Że Lea jest już nasza. Ale mama zamknęła się w sobie i coraz rzadziej nas odwiedzała. Mój brat Michał też nie krył dystansu. – Anka, nie boisz się? Przecież nie wiadomo, co ona przeżyła…
Przez pierwsze miesiące wszystko wydawało się układać. Lea szybko nauczyła się mówić do mnie „mamo”, a do Tomka „tato”. Zaczęła chodzić do przedszkola, zaprzyjaźniła się z sąsiadką Zosią. Ale pewnego dnia wróciła do domu zapłakana.
– Pani powiedziała, że nie jestem twoją prawdziwą córką – szlochała, tuląc się do mnie.
Serce mi pękło. Kto miał prawo mówić takie rzeczy mojemu dziecku? Następnego dnia poszłam do przedszkola i zażądałam rozmowy z wychowawczynią.
– To nie ja – tłumaczyła się pani Kasia. – Ale dzieci… dzieci są okrutne. Ktoś musiał im coś powiedzieć.
Wróciłam do domu roztrzęsiona. Tomek próbował mnie pocieszyć:
– Musimy być silni dla Lei. Ona czuje wszystko.
Ale ja zaczęłam się bać. Bałam się plotek sąsiadów, spojrzeń na ulicy, pytań o „prawdziwą matkę”. Bałam się też własnej rodziny.
Pewnego wieczoru mama przyszła bez zapowiedzi. Usiadła naprzeciwko mnie i spojrzała prosto w oczy.
– Aniu… ona nigdy nie będzie twoja naprawdę. Zawsze będzie inna.
Nie wytrzymałam.
– Mamo! Czy ty słyszysz siebie? Ona jest moją córką! Kocham ją!
Mama rozpłakała się.
– Ja po prostu boję się o ciebie…
Od tamtej pory nasze relacje były coraz bardziej napięte. Michał przestał przychodzić na rodzinne obiady. Nawet Tomek zaczął się wycofywać – coraz częściej wracał późno z pracy, unikał rozmów o Lei.
A ja czułam się coraz bardziej samotna.
Któregoś dnia znalazłam Tomka siedzącego w ciemnym salonie.
– Myślisz czasem o jej biologicznych rodzicach? – zapytał cicho.
– Nie chcę o tym myśleć – odpowiedziałam szczerze.
– A jeśli kiedyś będzie chciała ich poznać?
To pytanie wracało do mnie nocami jak bumerang.
Lea rosła, a wraz z nią rosły pytania bez odpowiedzi. Pewnego dnia znalazłam ją siedzącą na schodach z albumem zdjęć.
– Mamo… a gdzie są zdjęcia z czasu, kiedy byłam malutka?
Zamarłam.
– Kochanie… nie mamy takich zdjęć…
– Dlaczego?
Nie wiedziałam, co powiedzieć.
Z czasem Lea zaczęła zadawać coraz trudniejsze pytania. O to, skąd pochodzi, dlaczego nie mieszka ze swoją „pierwszą mamą”. Widziałam w jej oczach ból i zagubienie.
W końcu zdecydowałam się na szczerość.
– Lea… jesteś adoptowana. Ale kochamy cię najbardziej na świecie.
Przytuliła mnie mocno i długo milczała.
– Czy kiedyś będę mogła poznać swoją pierwszą mamę?
Łzy napłynęły mi do oczu.
– Jeśli będziesz tego chciała… pomogę ci ją odnaleźć.
Tego wieczoru długo rozmawialiśmy z Tomkiem. Po raz pierwszy od dawna poczułam, że jesteśmy razem w tym wszystkim.
Ale rodzina była już inna niż kiedyś. Mama nie potrafiła zaakceptować Lei do końca swoich dni. Michał wyjechał za granicę i kontakt urwał się niemal całkowicie.
Czasem patrzę na Leę i zastanawiam się: czy zrobiłam dobrze? Czy miłość wystarczy, by uleczyć rany przeszłości? Czy można być matką bez względu na więzy krwi?
Może wy też znacie podobne historie? Czy rodzina to tylko geny… czy coś znacznie więcej?